Refleksje po odcinku „Kobieta, która spadła na Ziemię”
Jeszcze całkiem niedawno Trzynasta Doktor była dla mnie wielką, zawiniętą w ogromniasty znak zapytania tajemnicą, jakimś niejasnym, odległym potencjałem zmiany, nadzieją na odbycie kolejnych niesamowitych podróży, nadzieją na coś znajomego, a zarazem odmiennego. Po wielu uporczywych, dystansujących, wypełnionych po brzegi nastrojem oczekiwania i kontemplacji miesiącach ten znak nieco się rozciągnął i nieco ponad tydzień temu gwałtownie ewoluował w wielki wykrzyknik, by następnie przeobrazić się w trzy kropki. Historia rozpoczęła się i zatrzymała w przestrzeni kosmicznej, gdzie Trzynasta Doktor wraz z grupą towarzyszy utknęła zawieszona między ich starym życiem a poszukiwaniem zaginionej TARDIS i życiem całkiem nowym. Tyle myśli w mojej głowie zdążyło się zakotłować w tej przestrzeni akcji między prozaicznym napisem „BBC” na początku odcinka Kobieta, która spadła na ziemię („The Woman Who Fell to Earth”) a ostatnim kadrem przed napisami końcowymi, że zachowanie ich dla siebie stało się rzeczą niemożliwą. Zostawiam je zatem tutaj.
Początki bywają niełatwe, a już szczególnie wtedy, gdy nie tylko się ktoś boleśnie zregeneruje, ale jeszcze do tego spadnie z nieba wprost na dach pociągu, wprost w ramiona niespodziewanej, dziwacznej przygody. Oglądając odcinek poczułam się właśnie tak; jakbym spadła boleśnie na ziemię i, nie mniej niż samą Trzynastą Doktor, ta ziemia nieskończenie mnie zaskoczyła. Okazała się po pierwsze bardzo twarda i stabilna, po drugie obca, po trzecie szybko uciekająca mi spod nóg.
To, co otrzymałam w darze od nowego sezonu na samym wstępie to charakter filmowy, baśniowy niemal, trochę być może przez to cudaczny, trochę w stylu bajek Disneya. Szerokie, długaśne ujęcia, panoramy, odległości, przestrzenie, złociste światła i bardzo otwarte niebo. I cisza. Ciche, odległe dudnienie w uszach. Coś jak muzyka próżni bez dźwięków. To były moje pierwsze wrażenia: bardzo czysty, bardzo statyczny obraz, jaskrawe kolory i muzyka, której nie udało mi się początkowo usłyszeć. Przyzwyczajona do symfonicznego rozmachu muzyki Murraya Golda, zupełnie nie rozpoznałam geniuszu muzyki kosmicznej pustki w tym moim nowym, pierwszym, świeżym i wciąż pachnącym czasem i przestrzenią odcinku. Zapewne moje uszy, tak nawykłe do skocznej mieszanki muzyki elektronicznej i symfonicznej z czasów Russella oraz dostojnej, czysto orkiestralnej i chóralnej muzyki z czasów Moffata, nie zrozumiały przekazu nowej muzyki, identyfikując ją wstępnie jako dźwięk nicości, odbijający się od ścian pustej szklanki. To moje własne nieprzyzwyczajenie tak boleśnie tej nowej muzyki nie zauważyło. Jednak pierwsze nuty charakterystycznej muzyki czołówki, gdy na scenę wkroczyła Trzynasta Doktor, moje uszy wychwyciły nieomylnie i od razu pomyślałam sobie wówczas, że oto wspomnienie o starych sezonach, klasycznych sezonach serialu dźwięcznie pobrzmiewa w tej nowej, muzycznej stylistyce.
I to nie tylko w samej muzyce! O, nie! Zapowiadane przez Chibnalla nawiązania do klasycznych serii nie tylko słychać, ale i widać. Ta nowa, utworzona w pośpiechu i całkiem niezamierzenie, niewyraźna jeszcze nieco rodzina towarzyszy, to, oczywiście, jasne nawiązanie do czasów, gdy w TARDIS bywało tłoczno, choćby wtedy, gdy zadomowili się na pokładzie jednocześnie Piąty Doktor, Tegan, Nyssa i Adric. Co ja sobie jednak o tym nowym-starym rozwiązaniu myślę, a, co ważniejsze, co w ogóle myślę o nowych towarzyszach? Jestem na rozstaju dróg. To może być rozwiązanie genialne lub tragiczne. Wolę wierzyć, że będzie genialne.
Yasmin, Ryan i Graham to trzy postaci, które nieco nagle, nieco zbyt chaotycznie wpadły w wir akcji. Tak bardzo „nagle”, że nie zdążyły nawet zareagować na to, co się wokół nich działo. Ich naturalna akceptacja dziwności to jednak dla Doktor nadzieja. Jakkolwiek dziwny wydał mi się ich spokój, opanowanie i zgodne, niekwestionujące niemal niczego działanie, to niewątpliwie wykazali oni wszyscy razem pewien potencjał; potencjał pracy zespołowej. Każdy z nich był zdolny do działania grupowego, do działania pod presją i działania bardzo sprawnie. Ach, czego to małe miasteczka nie robią z człowiekiem – tak świetnie ukrywają jego całkiem niespodziewane możliwości i talenty! Wszystkim, czego ich mieszkańcom potrzeba, to jakaś Doktor, jakaś cudowna, zwariowana Trzynasta Doktor, żeby grupę zwykłych pozornie ludzi przeobrazić w sprytnych towarzyszy. Ich liczba, cała trójka, może jednak być problemem. Rodzi bowiem we mnie obawę, że nie uda się ich sprawiedliwie rozwinąć, każdemu z osobna nadać indywidualności wykraczającej poza zbiór podstawowych informacji na ich temat. Rodzi się obawa, że bohaterowie będą niemal tak bezbarwni, jak w klasycznych serial byli Tegan, Nyssa i Adric, ale… Oto obawa umiera, gdy się pomyśli, że oto osobą decyzyjną jest ten sam Chris Chibnall, który stworzył społecznie wyrafinowane dramaty w Broadchurch, bezbłędnie kreując bardzo ludzkie, bardzo złożone i bardzo prawdziwe osobowości. Co jednak, jeżeli to myślenie o ludziach w realistycznych kategoriach odbierze serialowi tę odrobinę dziecinnego szaleństwa? To i ten kinowy, statyczny obraz… Czy to wszystko nie sprowadzi serialu aż za bardzo na ziemię, za bardzo skupiając się na stronie technicznej, na intelektualnym, głębokim rozwoju ludzkich cech i relacji, a za mało na prostym, wesołym, znanym nam od lat widowisku?
Myślę, że to w gruncie rzeczy są płonne obawy, a odrobina głębi, odrobina realizmu, bardzo ludzkich problemów i relacji może w intrygujący sposób kontrastować z tym rozrywkowym i wariackim obliczem serialu. To może być zupełnie nowy świat przedstawiony, w którym nic nie staje na przeszkodzie temu, by boleśnie prawdziwi, realistycznie odmalowani ludzie walczyli z wrogo nastawionymi kosmitami w najbardziej pokręconych zakamarkach kosmosu!
Czy to zatem istotnie może sprowadzić serial na ziemię? Jaką ziemię! Pytam samej siebie. Jaką ziemię! Tak długo, jak główny czarny charakter nadal będzie miał twarz naszpikowaną ludzkimi zębami, nie ma mowy o uziemieniu tego nieziemskiego serialu!
Wojownik ze Stenza był niewątpliwie tym akcentem w odcinku, który przypomniał mi nie tylko o Russellu, ale i o klasykach, a zarazem i o tym, co dla Doctor Who tak charakterystyczne – o dziwnych, przestarzałych, fantastycznych kosmitach, którzy są straszni, brzydcy, źli, a chwilę potem także bardzo szybko pierzchający, a pierzchający przed kim? Przed Doktor, oczywiście!
Tą naszą nową, kolorową, podskakującą, trochę zwariowaną, trochę złośliwą, pomysłową, okropnie szybko gadającą – tą nową i starą zarazem. O Jodie mogę powiedzieć jedno – choć świat naokoło, tempo akcji, statyczność, nieswoja muzyka – to wszystko było przerażające, to ona była bardzo znajoma. Trzynasta Doktor była równie gadatliwa jak Dziesiąty, równie dziecinna i bredząca nieco od rzeczy jak Jedenasty, a także szukająca samej siebie tak, jak szukał siebie niegdyś, dawno, dawno temu, Piąty (bo i on, zagubiony po regeneracji, szukał Doktora!). Niewątpliwie była to zatem Doktor. W nowym wydaniu, nowym świecie… ale czy na pewno nowym? Nowym i starym. Gdy się z tym oswoimy, wówczas ten wciągnie nas już kompletnie. Najpierw jednak musimy odnaleźć TARDIS. Co to za Doktor bez TARDIS? A wraz z TARDIS te obce, nowe, nieznane, przerażające, napawające na przemian nadzieją i obawą elementy staną się większe w środku, przemieszają się w czasoprzestrzennej zupie i wszystko będzie takie, jak zawsze – fantastyczne.