Recenzje Time Lord Victorious: He Kills Me, He Kills Me Not
Rusza powoli maszyna po szynach. Pociąg nazywany „Time Lord Victorious” rozpędza się całkiem ładnie, po średnich komiksach czy również nie aż tak dobrych audiobookach o przygodach Mistrza pojawiło się coś na naprawdę dobrym poziomie. I to z uwielbianym przez fanów słuchowisk Ósmym Doktorem w historii He Kills Me, He Kills Me Not.
He Kills Me, He Kills Me Not to historia dwóch młodych kobiet połączonych miłością, które to ściga bezwzględny zabójca. Jedną z nich ma przyprowadzić z powrotem do jej ojca (a swojego zleceniodawcy), zaś drugą zabić. Niedoszła ofiara mordu ucieka, a jej ukochana zmuszona jest pozostać w „towarzystwie” mordercy. W sprawę oczywiście szybko wmiesza się także Doktor, cokolwiek zdziwiony tym, że planeta, na której się wszyscy znajdują, pustynna i żywcem wyjęta z westernów, powinna być wedle jego wiedzy w znakomitej większości pokryta morzami i oceanami. A, i zapomniałbym: bezwzględny morderca jest Oodem.
Jak już wspomniałem na początku, He Kills Me… to udane słuchowisko, jedyne, co mogę mu zarzucić to pewien brak oryginalności. Pastisz „Romea i Julii”, gdzie co najmniej jedna strona jest owocem inżynierii genetycznej (tego ostatniego mogłoby nie być, bo niczego nie zmienia, a tylko potęguje uczucie deja vu) to w zasadzie Immortal Beloved, słuchowisko również z Ósmym Doktorem, wydane w 2007 roku. Ale Immortal… nie miało Ooda Briana. Tak, Brian to świetna postać, typowy Ood, dziwaczny i wywołujący tym lekkie uczucie strachu, a dodatkowo z chorym poczuciem humoru i kulturą osobistą. Jest też dość potężnym wrogiem, przegrał dopiero wobec dużej przewagi liczebnej jego oponentów. Fajnie też, że obie nasze „Julie” (nie wiem, którą powinienem określić mianem Romea, nie moja wina!) bardzo się od siebie różnią i są napisane wiarygodnie. Dla przykładu ta pochodząca z bogatego domu jest wyraźnie delikatniejsza i mniej skora do walki, niż jej (wiodąca wcześniej żywot awanturniczego pariasa) partnerka, co ma sens. Ale pazur też potrafi pokazać, żeby nie było.
To, co urzekło mnie najbardziej, to świetnie oddany klimat westernu. Drogi Czytelniku, jeśli lubisz takie klimaty, nie ma siły, żeby He Kills Me… choć trochę Ci się nie spodobało. Jest tam wszystko, z czego słynie Dziki Zachód: twardzi szeryfowie, zakurzone saloony, szlachetni doktorzy (nie tylko ten „nasz”, taki z dzikiego zachodu też jest). Ostateczne starcie to nawet taki typowy pojedynek w samo południe, choć oczywiście uzupełniony futurystyczną technologią.
Całość fabuły określiłbym mianem swoistego prologu do Time Lord Victorious jako takiego: same wydarzenia nie mają przełożenia na całość, ale ich tło (zmiany w topografii kosmosu) już tak. Sam finał z kolei, otwarte zakończenie, prowadzi naszego herosa wprost do głównej linii fabularnej TLV. No i, raz jeszcze, nie zapominajmy o Brianie. Oraz jego, nazwijmy to, mającym osobną tożsamość gadżecie. Rany, co to było…
I cóż, to chyba będzie na tyle. O ile początkowo nie byłem zachwycony produktami Time Lord Victorious, tak teraz czekam na kolejne, bo He Kills Me, He Kills Me Not bardzo mi się spodobało. Moja ocena to 8/10. Polecam fanom Ósmego Doktora, westernów… i innym w zasadzie też.