Murray Gold i jego dzieło – muzyka w serii 1 i 2
Po dawno już publikowanym wstępie nadszedł wreszcie czas na kolejną część felietonu. Pod lupą wylądował album z muzyką do pierwszej i drugiej serii serialu.
Jak mogliście przeczytać we wstępnym artykule cyklu, kompozycje Murraya Golda zmieniały się diametralnie w czasie trwania wszystkich dotychczas wyemitowanych serii. Zauważcie, że tak jak zarys fabuły i kompozycja scenariusza uległy zmianie po odejściu Russella T Daviesa, tak samo stało się z tłem muzycznym, choć przyznać trzeba, że w przypadku muzyki działo się to odrobinę płynniej.
Przed nami soundtrack do pierwszej i drugiej serii Doktora Who wydany przez Silva Screen Records 4 grudnia 2006 roku i zawierający utwory, które pojawiły się w odcinkach obu sezonów – od Rose do Uciekającej panny młodej („The Runaway Bride”). Płyta ta ma dwie wersje – na okładce tej z 2006 roku zobaczyć możemy Dziesiątego Doktora i Rose, na drugiej, wznowionej wersji, zobaczymy już tylko dziesiąte wcielenie Władcy Czasu. Utwory na obu płytach wykonywane są przez BBC Orchestra of Wales pod batutą Bena Fostera, zaś w Song for Ten i Love Don’t Roam słyszymy głos Neila Hannona. Trzeba jednak zaznaczyć ogromne znaczenie muzyki elektronicznej w tym albumie.
Otwarciem płyty jest opening, który towarzyszy wszystkim odcinkom serialu od Rose zaczynając, na Time Crash kończąc. Utwór ten, bazujący na klasycznych motywach otwierających kolejne epizody, jest czterdziestodwusekundowym nagraniem orkiestrowym (słyszymy tu zarówno smyczki, jak i instrumenty dęte i perkusję) z efektami elektronicznymi. To właściwie motyw z klasycznych sezonów obudowany harmonicznie i instrumentalnie, wykorzystany także w późniejszych seriach, acz w innej aranżacji. Wszystko, co znajdujemy po openingu, jest muzycznym przekrojem przez dwa sezony serialu, jednak w porównaniu do później wydawanych soundtracków, jest to album bardzo ubogi – zawiera właściwie 31 utworów, podczas gdy na kolejnych Murray Gold umieszczał od 27 (Doctor Who Series 4) aż po 74 ścieżki (Doctor Who Series 7), przy czym płyty te obejmowały muzykę tylko z jednej serii.
Pierwszy soundtrack to w większości ścieżki dźwiękowe, które nie zachwycają z pewnością ani harmonią – bardzo prostą i oczywistą – ani instrumentalizacją, której również nie można uznać za rozbudowaną, a w której smyczki dzielą się z sekcją dętą rolami w sposób wręcz banalny. Wśród nich można jednak wyłonić kilka ciekawszych elementów. Oprócz Song for Ten i Love Don’t Roam, wybijających się w jasny sposób stylem, a także obecnością tekstu i wokalu, będzie to na pewno Doomsday, Rose in Peril oraz The Impossible Planet – każde z innego powodu.
Doomsday wyróżnia niemalże rockowa aranżacja, postawiona obok skrzypiec solo i często wykorzystywanej przez Golda wokalizy, a wszystko to oprawione delikatnymi, nieco drżącymi smyczkami – takiego utworu w Doktorze Who już później nie było. Tytułowy utwór ostatniego odcinka drugiej serii mocno podbija emocje podczas sceny pożegnania Dziesiątego i Rose, będąc w wielkim stopniu odpowiedzialnym za wszystkie łzy wylane przez widzów w czasie jej oglądania. Rose in Peril to nie najlepszy wzór interesującej harmonii, jednak długie, płynnie przechodzące jedna w drugą frazy i sposób budowania napięcia, później przez kompozytora coraz lepiej rozbudowywany, są w tym utworze zdecydowanie urzekające. The Impossible Planet zaczyna się tym, czego mnóstwo jest później, w szóstej i siódmej serii serialu, by przejść do czegoś, co jest chyba najbardziej interesującym muzycznie elementem tego albumu: zabawy flażoletami, vibrato i ćwierćtonami na smyczkowym instrumencie, którego zidentyfikowanie nie jest najprostszą sprawą; uznałabym to za wiolonczelę. Całość cudownie łechce przyzwyczajone do ładnych, wymuskanych brzmień uszy. Utwór kończy nawiązanie do Rose’s Theme i ogromny podziw dla solisty.
Jedną z charakterystycznych cech Murraya, która jest zauważalna w jego muzyce od pierwszej do czwartej serii serialu, jest wręcz disneyowskie wykorzystanie fletów poprzecznych oraz piccolo. Zarówno w czołówce, jak i w Cassandra’s Waltz, Slitheen, Hologram czy Clockwork TARDIS, są one bardziej lub mniej słyszalne – kryształowe, mieniące się, dosyć ostre flety w szybkich przebiegach krótkich wartości rytmicznych. Jest to zdecydowanie urocze, szczególnie, gdy kompozytor całkowicie z tego rezygnuje w seriach ery Moffata, by zaskoczyć nas tym po dłuższej przerwie w pojedynczych utworach na późniejszych płytach.
W albumie znajdziemy mnóstwo „momentów”, które potem przeważają w seriach 5-7, a które kompozytor rozbudowuje później do całych utworów. Takie „momenty” możemy znaleźć w Rose Defeats the Daleks czy Sycorax Encounter – w tym pierwszym poczynając od delikatnego wstępu, przez krótkie crescendo, po kulminację, lecz jeszcze lepiej słychać to w pierwszej połowie drugiej minuty (1:03-1:26), w tej rozbudowanej instrumentalnie progresji. W drugim zaś przypadku jest to cały utwór – to po prostu typowe dla kompozytora (choć niekoniecznie oryginalne i charakterystyczne) poprowadzenie frazy, wykorzystanie orkiestry, styl. To jedne z niewielu elementów, które pomagają połączyć w całość wszystkie albumy i całość muzyki napisanej przez Murraya Golda w ciągu tych niemal dziewięciu lat „nowej epoki” serialu.
Dużą część Waszej uwagi chciałabym zwrócić na Song for Ten – ta piosenka bowiem oprócz odmiennej, wybijającej się na tle innych utworów aranżacji, posiada tekst, który mówi nam niezwykle dużo. Trzeba pamiętać, że kiedy pojawiła się w odcinku Świąteczna inwazja („The Christmas Invasion”) – wtedy to poznajemy Dziesiątego Doktora – posiadała jeszcze inny tekst i nieco różniła się od wersji albumowej. Oprócz tego, że wykonywana była przez Tima Phillipsa, nie mówiła wtedy jeszcze o odejściu Rose w odcinku Doomsday. Historia zmian w tym utworze jest dość długa i skomplikowana. Na przestrzeni czasu zmieniali się wykonawcy, tempo, słowa, instrumentalizacje (w pewnym momencie miał on swoje wykonanie w wersji orkiestrowej), na pewnym poziomie utwór ten już w momencie pojawienia się Dziesiątego Doktora – słyszymy go bowiem w momencie wybierania przez Dziesiątego stroju – mówi nam sporo o charakterze tego wcielenia, a także o relacji z Rose:
And I started to walk
Pretty soon I will run
And I’ll be running back to you
'Cause I followed my star
And that’s what you are
I’ve had a merry time
With you
(„I zacząłem iść, wkrótce będę biegł, pobiegnę z powrotem do ciebie, bo podążałem za swoją gwiazdą – oto, czym jesteś – spędziłem z tobą swój najlepszy czas”).
Song for Ten jest więc dopowiedzeniem do tego, co jeszcze nie jest powiedziane. W późniejszej wersji, w tak zwanym bridge piosenki, możemy natomiast usłyszeć parafrazę słów Dziewiątego Doktora żegnającego się z Rose: So have a good life, do it for me („Miej dobre życie, zrób to dla mnie”), a dalej:
Make me so proud,
Like you want me to be;
Wherever you are,
I’m thinking of you, oceans apart
I want you to know…
Well I woke up today, and you’re on the other side,
Our time will never come again;
But if you can still dream,
Close your eyes it will seem,
That you can see me now and then…
(„Spraw, bym był tak dumny, jak chciałabyś, bym był; gdziekolwiek jesteś, wciąż o tobie myślę, jakkolwiek daleko jesteś, chcę żebyś wiedziała… Obudziłem się dziś, a ty jesteś po drugiej stronie, nasz czas już nigdy nie wróci, lecz jeśli wciąż potrafisz marzyć, zamknij oczy, a okaże się, że możesz mnie zobaczyć, wtedy zaś…”).
Mamy więc opowieść o rozstaniu już wtedy, gdy Doktor dopiero zaczyna nowe życie.
To, co zwraca uwagę w Love Don’t Roam, to feeling Neila Hannona, który jest bezsprzecznie wspaniały, a słychać go w tym utworze z pewnością dużo bardziej niż w Song for Ten. Bezbłędna, nieco rockandrollowa, bardzo chwytliwa aranżacja łączy się kolejny raz z nawiązującym do Doktora i Rose tekstem, tym razem jednak również w odcinku zostaje to wykorzystane i uwydatnione. Album zamyka Doctor Who Theme w wersji dłuższej, albumowej, rozbudowanej o część B, w której to słyszymy owe disneyowskie flety – zresztą cała sekcja dęta jest tu disneyowska. W dalszym rozwoju czołówki Murray korzysta z nich jeszcze tylko w seriach 3-5, aby później przekształcić całość zupełnie.
Chcąc podsumować tę część felietonu, chciałabym tylko zapewnić Was, że pierwsza płyta z muzyką do serialu to dopiero początek zabawy Murraya Golda – później robi się już tylko coraz ciekawiej. Pozostaje mi jeszcze zapytać: który z soundtracków do Doktora Who podoba się Wam najbardziej? Czego spodziewacie się po erze Petera Capaldiego?
Album do odsłuchania na Spotify
<3 Bardzo ładny felietonik. Czekam na kolejne
Wreszcie coś o muzyce! Artykuł bardzo fajny i czekam na kolejne części. Jeśli chodzi o ulubione to rzecz jasna I am the Doctor oraz All the strange, strange creatures. Gdy mowa o Capaldim, to wręcz żądam pełnego motywu na podstawie końcówki Time of the Doctor -te 27 sekund zasługują na bycie głównym motywem Dwunastego
Trochę zię naczekałam na ten felieton, ale warto było ;)
Ulubiony? Ojej… Z utworów na pewno „The Greatest Story Never Told”, „This is Gallifrey”, „All the Strange, Strange Creatures”, „The Doctor Forever”, „Rose’s Theme”, „Rings of Akhaten”, „Clara” i wszystkie wariacje „I Am the Doctor”.
A płyta to raczej sezon 5 (za którym nie przepadam, ale muzyka świetna), drugie pół pierwszej i druga płyta sezonu 6 oraz cała do 7.
Tak ogólnie to najbardziej podoba mi się do 7.
Ufam, że kolejną część uda mi się napisać szybciej niż w ciągu pół roku. :) Cieszę się, że słyszę pozytywne opinie. :)
a jedne z moich ulubionych to „madame de pompadour” „boe” „the doctor’s theme series 4” „song of freedom” i oczywiście czołówki’ :D
Nigdy nie mam dość chwalenia Murraya Golda :)
To on sprzedał mi tragedię „Doomsday”, gdy, niezbyt przychylna Rose, nie przejęłam się początkowo rozłączeniem jej z Doktorem. Scena na plaży nie bierze mnie tak bardzo, jak te fragmenty, gdy słyszymy utwór „Doomdsay”.
Chciałabym dorwać tego, kto uzupełnił tekst do „Song for Ten” i podziękować mu za to, że już „Christmas Invasion” przypomina o bólu i stracie.
„Love don’t Roam” zawsze kojarzyła mi się z kapitanem Jackiem, nie wiem, dlaczego. Byłam pewna, że to ten utwór leciał scenie w barze i mocno się zdziwłam, słysząc piosenkę z odcinka z Dalekami na Manhattanie.
Z niewspomnianych – uwielbiam delikatne, spokojne i smutne „Madame de Pompadour” oraz wypełnione akcją „Westminster Bridge”. A pierwsza aranżacja czołówki Golda to chyba moja ulubiona.
Mam niewielkie nadzieje, że ktoś to będzie wiedział, ale bardzo mnie ciekawi, jaki instrument robi takie niesamowite dźwięki w „Face of Boe”. Najlepiej słychać je na początku utworu, gdy jest tylko pianino, jakieś wysokie smyczkowe partie i właśnie to coś, pojawiające się i zanikające niższe dźwięki, jakby coś się zbliżało i oddalało albo spadało. Gdyby ktoś potrafił zidentyfikować instrument, byłabym wdzięczna :)
To nie jest łatwe pytanie, ale myślę, że są dwie opcje – pierwsza taka, że może to być theremin. To typowe wykorzystanie tego instrumentu i jest to wysoce prawdopodobne, ale niestety nie mogę powiedzieć, że jestem tego pewna. Inną, dużo mniej „romantyczną”, przyziemniejszą opcją jest po prostu kolejny efekt elektroniczny.
Ja wolę wierzyć, że to theremin, ale prawdziwą odpowiedź znają pewnie jedynie ci, którzy pracowali przy powstawaniu soundtracku. :)
Dzięki za odpowiedź. Też chyba wolę wierzyć, że to theremin, ale niech sobie pozostanie tajemniczym, nie do końca zidentyfikowanym instrumentem. Może to coś z New Earth, a nie naszej Ziemi :)