Ile klasy ma Class: pierwsze wrażenia Blownie
Spóźniłam się na premierę oraz redakcyjną ustawkę, więc moje opinie dostaniecie w osobnej, zgrabnie opakowanej, wyłożonej złośliwością niczym nieprzyjemnie skrzypiącym styropianem paczuszce.
Ech, pomyślałam, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o Class. A było to dawno temu, kiedy jeszcze o nowym spin-offie krążyły tylko mgliste plotki i wszyscy myśleli, że będzie o Clarze. Której nie lubię. Westchnęłam więc głęboko, bo najwyraźniej mam pecha: kapitana Jacka nie lubiłam od jego pierwszej minuty na ekranie i przekonałam się trochę do niego dopiero w Utopii; Sary Jane miałam dość już w połowie 12 sezonu; nawet moja opinia o K-9 jest raczej niepopularna – na litość boską, czy kiedyś dostanę telewizyjny spin-off Doktora Who o kimś, kogo chcę oglądać?
Ale potem okazało się, że jednak nie o Clarze. A potem kolega zadzwonił, bo widział, jak kręcili u nas na uniwerku. A potem (czyli bardzo niedawno, bo przetrzymali nas przecież okrutnie) wyszły zwiastuny i tak, krok po kroku, nakręciłam się. Potem przeczytałam redakcyjne wrażenia i entuzjazm mi trochę opadł, ale pomna faktu, że często się z większością fandomu nie zgadzam (patrz: poprzedni akapit), siadłam do oglądania.
Odcinek pierwszy, o dramatycznym lecz zgrabnym tytule
Pierwsze wrażenie było takie, że efekty specjalne nie zrobiły na mnie wrażenia. Czy oni się kiedyś nauczą, że cień na ścianie i rozprysk krwi straszy lepiej niż średniej jakości animacja potwora? Najwyraźniej nie. No trudno… I jeszcze się po tym dobrze nie pozbierałam, a tu czołówka. Znaczy się, w tym wypadku grafika mi się bardzo podobała, ale za to muzyka – za głośna, za tandetna i totalnie psująca klimat (grzechy popełnione jeszcze parokrotnie w ścieżce dźwiękowej do samego odcinka). Outro, z kolei, całkiem przyjemne dla ucha (widzicie, nie tylko narzekam!). Niestety, to nie koniec moich zastrzeżeń. To wywijanie kamerą naokoło postaci, litości, tego się nie robi, każdy pierwszoroczny student filmówki wam to powie. Te sms-y wyświetlane na ekranie, co to ostatnio za moda, irytuje mnie to niemiłosiernie, zrobili mi to nawet w najbardziej estetycznie wysublimowanym serialu wszech czasów*, dobrze, że chociaż nie pokazywali myśli bohaterów tańczącymi literkami, jak w Sherlocku…
Ale dość o estetyce, przejdźmy do spraw najważniejszych – takich jak postaci. Moi dotychczasowi faworyci: matka Tanyi (YOU’RE TALKING TO A BOY?!), oczywiście, zabójczo seksowna, sarkastyczna i stylowa panna Quill i Charlie, który wprawdzie, wbrew moim oczekiwaniom (pobożnym życzeniom?), nie jest nowym Turloughiem, to historia ich obojga bardzo mi się podoba. Lubię też nieszczęsnego Matteusza, pomimo wielkiej wpadki z „Polakiem”** – poważnie, po pierwsze, co on tam krzyczał do swoich rodziców? Czy kazali mu wydać z siebie nieartykułowane dźwięki z dużą ilością „sz”, bo Brytyjczycy i tak się nie zorientują? A może napisali mu faktyczną kwestię po polsku, tylko Amerykanin z łamanym rosyjskim akcentem (typowe) nie umiał jej wymówić, bo przecież nie można było zatrudnić do tej roli polskiego albo chociaż wschodnioeuropejskiego aktora? Ale postać lubię. Generalnie wszyscy są w porządku, mimo że faktycznie producenci chyba odkreślali kratki w rubryce reprezentacja – w rzeczywistości nie spotkałam jeszcze paczki szkolnych przyjaciół, w której byłoby tak elegancko po jednym z różnych mniejszości. Ale mniejsza z tym, takie czasy i trzeba je przeżyć.
A fabuła? Chcieli wprowadzić wszystkie postaci włącznie z ich historiami, a do tego jeszcze zrobić epicką akcję i na deser dorzucić Doktora, więc wyszedł trochę bałagan. Najwyraźniej zabrakło też czasu na porządne zakończenie, więc jak w Linii życia („Flatline”) Doktor machnął śrubokrętem (przepraszam, laserowym wskaźnikiem) i załatwione. Co ja na takie zakończenie? Abysmal. Za to dialogi niczego sobie (absolutny faworyt: „We are here for the Cabinet.” „Oh, the Cabinet! That’s easy. There’s this painfully strange shop here called Ikea…”). W ogólnym rozrachunku mojej koleżance, z którą oglądałam, podobało się bardziej chyba tylko dlatego, że zrobili aluzje do Buffy i Pamiętników wampirów. Ale jeszcze się nie poddaję…
Odcinek drugi, z Bardzo Oczywistą Aluzją w tytule
Krew. Dużo krwi. Dobrze już, dobrze, załapałam, to nie jest serial dla dzieci… Ale chwileczkę, miałam tym razem odłożyć złośliwości na bok, bo ten odcinek mi się podobał. Muzyka była lepsza (z wyjątkiem, oczywiście, wciąż mocno drażniącej czołówki), operator kamery się opamiętał, smok wyglądał całkiem przyzwoicie, akcja bardziej trzymała się kupy. Biedny Ram znowu został świadkiem paskudnej śmierci, i znów musiał zmywać krew z twarzy, tym razem kochanej pani woźnej, która wymknęła się z nim na papierosa, niech spoczywa w pokoju. Pan Robot z kuratorium oświaty mnie zaintrygował. W sumie nawet mi się podobało i był postęp względem pierwszego odcinka, więc jeszcze serialu nie przekreślam; jeszcze mnie nie zachwycił, ale dam mu szansę.
P.S. Doceniam aluzje do Susan i Barbary, ale prawdziwe pytanie brzmi: czy dostaniemy cameo Iana Chestertona?
*Znanym szerzej jako House of Cards.
**Kolega wymyślił określenie perfekcyjne: „faux-Pole”. Dzięki, Morgan.
Jeszcze nie obejrzałam, bo nadrabiałam zaległości sprzed kilku lat, ale z pewnością obejrzę ten serial (oraz klasycznego Doctora, jeśli oczywiście doba się wydłuży). :)
Akurat to, co krzyczy Matteusz, choć wymówione w sposób mocno improwizowany, to jednak jest zrozumiałe. :D
ok, poprawka, jak widziałam tą scenę jeszcze raz w „previously on” na początku 3. odcinka, to wyłapałam słowa „nie powstrzymasz”, i dopowiedziałam sobie resztę, ale wciąż nie nazwałabym tego zbyt zrozumiałym :D
Gdzie były aluzje do Susan i Barbary?
Do Susan: Na tej tablicy gdzie mamy Clarę i Dannyego pojawia się też Foreman S. (czyli Susan Foreman). Barbara ma być na tej drugiej tablicy, którą w tej scenie widać za Matteuszem.
i, juz nie pamiętam w którym odcinku, ale w którejś scenie na zewnątrz szkoły była tablica „budynek imienia Barbary Wright”.
i, juz nie pamiętam w którym odcinku, ale w którejś scenie na zewnątrz szkoły była tablica „budynek imienia Barbary Wright”. to miałam na myśli.
„takie czasy i trzeba je przeżyć” – podobny zabieg był w Power Rangers (szalone lata 90.) i w Star Treku (lata 60.). Także to niekoniecznie kwestia czasu powstawania.
Power Rangers nigdy nie oglądałam, więc się nie wypowiadam.
co do Star Treka, cóż, nie znam oczywiście osobiście Gene’a Roddenberry’ego, ale ze znanych mi jego wypowiedzi, wydaje mi się, że tworząc postaci reprezentujące różne mniejszości (też, w rezultacie, wyszło elegancko po jednej, prawda), robił to bardziej dla przepchnięcia swojej ideologii niż pod publiczkę. a że, pomimo wstępnych oporów, widownia to chwyciła, to inna sprawa.
tymczasem współcześnie mam wrażenie, że twórcy filmów i seriali naprawdę chodzą z listą i odkreślają kratki, co by się ludzie nie czepiali i żeby sprzedało się lepiej.
w latach 60., czy nawet 90., o reprezentowanie różnych mniejszości nieraz trzeba było walczyć z producentami czy szefami stacji telewizyjnych, i jak się już kogos wcisnęło, to często coś znaczyło. obecnie często po prostu wypada, bez względu na to, czy się faktycznie dba o uczucia danej części widowni, czy nie.
w głowie Patricka Nessa i spółki oczywiście też nie siedzę, i ich motywacji nie znam. może po prostu, obserwując pewne tendencje, trochę się przewrażliwiłam. ale o ile samo w sobie reprezentowanie różnych mniejszości nie jest rzeczą nową, to sposób, w jaki się to robi, jest zupełnie inny w latach 60., niż w 90., niz teraz.
Patrick Ness powiedział: “I never saw it. It harms people, when you don’t see yourself on-screen. You are harmed, you are implicitly disinvited from the party, and when I started writing books, I thought, This is never going to happen again on my watch.”
i
“One of my fundamental beliefs is that one of the ways to change the world is act as if the world has actually changed.”.
Więc jednak nie zakładałabym, ze to jest człowiek, który chce coś odhaczyć, dla samego odhaczenia – inną kwestią jest, na ile ta reprezentacja ludziom nie należącym do danej grupy wychodzi, bo potem dostajemy takiego Matteusza. ;D
w takim razie zwracam honor całkowicie.