10 lat minęło – The Shakespeare Code
Moc słów, czarna magia i J.K. Rowling, czyli oglądamy Kod Szekspira („The Shakespeare Code”). Drugi odcinek Marthy Jones, jej druga przygoda z Doktorem i pierwsza prawdziwa podróż w TARDIS. Równocześnie pierwszy odcinek serialu napisany przez Garetha Robertsa. Czy to przepis na sukces? Być może.
Kto oczekiwał czegoś wielkiego po tytułowej postaci tego odcinka, z pewnością się nie zawiódł. O ile w historii z Charlesem Dickensem narzekałem, że jego postać była właściwie tłem i równie dobrze mogłaby pozostać bezimienna, o tyle Szekspir robi prawdziwą furorę. Choć w swoich pierwszych na ekranie słowach (jakże przewrotnie) każe zgromadzonej w Globe gawiedzi zamknąć mordy, to dalej jest już tylko lepiej. Słynny dramatopisarz okazuje się geniuszem, niezwykle inteligentnym mistrzem słowa, fantastycznie uzdolnionym. Z drugiej strony jest także duszą towarzystwa, człowiekiem, który szuka odpowiedzi i rozwiązań rozmaitych problemów. I całkiem szarmanckim podrywaczem Marty. A do tego widzi, że psychiczna wizytówka jest pusta. Postać naprawdę intrygująca i istotna. Widać tu brytyjskie uwielbienie dla jednej z ich największych ikon, Szekspir jest żywą legendą i wprost wypływa to z odcinka. Jednak z drugiej strony, mimo swoistego kreowania go na niemal boga, nie ma się takiego poczucia nadmiernego wychwalania, bo ten Szekspir pozostaje równocześnie kimś zwyczajnym – ze słabością do kobiet, z pewną bezczelnością, także w odniesieniu do wyżej od siebie postawionych, z wyższością wobec ludzi, choć jednocześnie potrafiącym przyznać, że kogoś tak inteligentnego jak Doktor jeszcze nie widział. Mimo swoich zalet i rzeczywistej intelektualnej wyższości nad innymi pozostaje całkiem normalnym człowiekiem, z którym w jakiś sposób możemy się utożsamiać. I to sprawia, że jest to jedna z lepiej napisanych postaci na przestrzeni trzech serii, a może i całego New Who.
Kilka osobnych słów trzeba poświęcić ogólnie scenariuszowi. Dla Garetha Robertsa był to debiut jako scenarzysty w głównym serialu, choć wcześniej napisał już wspólnie z Russellem T Daviesem odcinek otwierający Przygody Sary Jane – Inwazję Bane’ów. Należy również do tej grupy scenarzystów (razem z m.in. RTD i Moffatem), którzy swoje pierwsze kroki w Whoniwersum stawiali, pisząc w latach 90. doktorowe książki. Odcinek zabiera nas do elżbietańskiej Anglii, do teatru Globe, do już wspomnianego Szekspira. I cudownie gra nawiązaniami do przeszłych i przyszłych (z punktu czasu odcinka oczywiście) utworów dramatopisarza, gdzie niby mimochodem są one wplecione w rozmowę, a sam Szekspir uznaje je za świetne. Taki zresztą dyskretny humor wydaje się być jednym ze sposobów kreowania akcji przez Robertsa (także gdy przyjrzymy się późniejszym pisanym przez niego odcinkom). Wrzucane tu i ówdzie cytaty, drobne dowcipy i świetne nawiązania do Harry’ego Pottera, które gdzieś tam między wartką, czasem niebezpieczną akcją pozwalają nam się uśmiechnąć i lepiej spojrzeć na odcinek. Zresztą nad nawiązaniami do HP trzeba się pochylić bardziej. Bo prezentacja, że Doktor zna siódmą część i się przy zakończeniu popłakał (przypomnijmy: odcinek ukazał się 3,5 miesiąca przed premierą książki) była perfekcyjną grą tematem na topie. Ale zaklęcie Expelliarmus, kończące szekspirowską magię słów, które odesłały Karionitów z powrotem w ciemność, to już istny humorystyczny i nawiązaniowy majstersztyk. Tym bardziej, że w żaden sposób nie było to wszystko wymuszone, nie sprawiało takiego wrażenia, tylko wartko płynęło wraz z akcją.
Kreowania postaci Marty ciąg dalszy i zacząłem się zastanawiać nad konsekwencją w tym stosowaną. Tydzień temu pisałem, że nie była od początku szalenie zakochana w Doktorze, choć już po lekturze jednego z komentarzy wcale nie byłem tego taki pewien (zachęcam do komentowania!). Może to rzeczywiście jedynie w porównaniu z Rose tak się wydaje, choć po tym odcinku mam wrażenie, że owszem, jest Doktorem w jakiś sposób zainteresowana i zafascynowana, ale zakochaniem jeszcze tego nie można nazwać. Szczególnie, że wciąż jest w kulminacyjnych momentach odtrącana wspomnieniami Doktora o Rose. Ale abstrahując już od jej uczuć, kolejny odcinek jest (i tu konsekwentnie) kreowana jako stanowcza, inteligentna, ale i wyważona pani doktor. Gdy rzuca się do pomocy umierającemu Lynleyowi, na swój sposób podejmuje flirt Szekspira, wymyśla iście magiczne zakończenie magii słów, ale także umiejętnie wypowiada się za wszelkim równouprawnieniem. I to kolejny geniusz tego scenariusza – w zderzeniu z szesnastowiecznym jednak myśleniem Szekspira Marta przedstawia odważnie swoją „Freedonię”, gdzie kolor skóry i płeć nie mają znaczenia, gdzie nie ma znaczenia, kim się jest, każdy jest równy. To jedna z najlepszych prezentacji równości na świecie, jakie kiedykolwiek widziałem w popkulturze. W czasach, gdy jesteśmy „nawalani” całą masą reprezentacji jedynie dla samej potrzeby, tak jednocześnie subtelne i wyraziste zamknięcie tej kwestii w osobie Marty (co zarazem interesująco ją samą określa) jest wyjątkowo dobre.
O czym warto jeszcze wspomnieć? O przeciwniku? Bo mamy Karionitów, uwięzionych gdzieś w ciemności, którzy próbują wrócić do świata. Karionitów, których mocą sprawczą jest słowo (w przeciwieństwie do ludzi, którzy wybrali matematykę – chyba bym wolał być Karionitem). Karionitki, przyjmujące postać tradycyjnych wiedźm, które gdy chcą, potrafią być piękne i uwodzące, ale również bardzo tradycyjnie latają na miotle (to również uznaję za kolejny genialny żart Robertsa) i używają laleczek do manipulowania ludźmi i szkodzenia im. Wróg pełen sprzeczności i śmiesznostek, którego może trudno się przestraszyć, ale który jednak w jakiś interesujący sposób redefiniuje takie typowe postrzeganie wiedźm i czarnej magii. Która przecież, jak mówi Doktor, tak naprawdę nie istnieje. No właśnie, Doktor, gdzie jest Doktor, zapyta ktoś, gdzie jest David Tennant? No jest. Jest cudowny, szarmancki, czarujący, inteligentny, wciąż świetnie się bawiący, choć z odciśniętym piętnem nieobecności Rose, momentami obcesowo traktujący Martę. Ze świetnym uśmiechem, ale i dobrocią czy przejęciem, gdy zajmował się oszalałym architektem Globe. Ale aktorsko na mnie największe wrażenie zrobiła scena, w której Doktorowi zostaje wyłączone jedno serce (jak wy możecie tak żyć, ludzie…), naprawdę majstersztyk aktorski Davida Tennanta. Tylko co dalej… Chyba zbytnio przyzwyczaił mnie do genialnych występów w poprzedniej serii, że teraz już tylko czekam na prawdziwe fajerwerki. Które prędzej czy później nadejdą. Tymczasem w tym szybkim, zabawnym, interesującym odcinku głównych bohaterów jest dwóch: William Szekspir i… Gareth Roberts. I niech to nam zostanie w pamięci.
A jakie wy macie opinie o tym odcinku? Piszcie w komentarzach!
Chciałabym wiedzieć, ile w tym odcinku jest RTD, a ile Robertsa, bo długo byłam przekonana, że to odcinek Daviesa. Jakoś tak do niego pasuje, od początku do końca.
Dla mnie Expelliarmus to przykład, jak jednym słowem można oddać ogromny hołd. Cały odcinek jest o Szekspirze, a tu jedno zaklęcie i przyznanie, że Rowling jest niejako Szekspirem naszych czasów, a przynajmniej w umysłach wielu ludzi. Wszystko mimochodem, z boku. Genialne.
Powtórzę, że moim zdaniem w obu pierwszych odcinkach widać, że Martha jest Doktorem zainteresowana nie tylko ze względu na TARDIS i podróże, ale też zwyczajnie jej się podoba jako facet. Który wysyła jej sprzeczne sygnały, bo z jednej strony zaprasza ją do teatru z Szekspirem i wyraźnie mu zależy, żeby zrobić wrażenie, z drugiej gdy zaczyna się sprawa z kosmitami kompletnie ją ignoruje i zaczyna wspominać Rose. Mój ulubiony kawałek to ten, gdy Martha mówi, że biegną w złą stronę, Doktor twierdzi, że wcale nie i po chwili widzimy, jak biegną w przeciwną – Rose by posłuchał*… W każdym razie to jest takie pierwsze zainteresowanie; zakochanie się pojawia, gdy Martha widzi Doktora Bohatera, Obrońcę Ziemi i Dobrego Człowieka, ale też chyba przemawia do niej jego angst i samotność, zwyczajnie chciałaby mu pomóc. W Gridlock jest fajnie zestawiona wiara ludzi z Nowej Ziemi z wiarą Marthy, która też jest pewną wiarą w mit, legendę – Martha wierzy w tego Doktora co my, widzowie. Trochę zaczyna jej przechodzić, a raczej legenda się trochę odziera ze złota, gdy po serii szybkich akcji i wielkich przygód (wiele odcinków z Marthą dzieje się na niewielkiej przestrzeni czasu) przychodzi seria wydarzeń, gdy to ona tygodniami albo i miesiącami odwala czarną robotę (w 1913, w trakcie „Blink” i gdy przemierza Ziemię w finale), a Doktora albo nie ma, albo jest bezradny. I chociaż finał ostatecznie mówi nam, że jeśli będziemy w Doktora wierzyć wystarczająco mocno, to on przezwycięży wszystko i nas uratuje (chociaż, to znów znaczące, to jedyny finał z Dziesiątym, gdzie bez Doktora nie byłoby też zagrożenia), to jednak Martha przestaje być w niego zapatrzona i raz, że reewaluuje sobie życiowe wartości, a dwa decyduje, że bycie w pobliżu Doktora jej szkodzi. I podejmuje decyzję o odejściu, żeby się z nieodwzajemnionej miłości wyleczyć. Także tam się w jednym sezonie dzieje bardzo wiele i jest to moim zdaniem o wiele ciekawsze niż relacja Doktor/Rose, która w drugim sezonie się za bardzo nie zmienia, a szkoda.
*Z drugiej strony, gdy Martha go uderza w nie to serce, co trzeba, wyraźnie ma pretensje, że nie była mądrzejsza ;)
Akurat odcinek był puszczony w BBC HD w czwartek i oczywiście oglądałam :)
Nie wiedziałam, że odcinek został wyemitowany przed premierą HP 7, więc ta opinia Doktora o HP 7 jest tym bardziej „doktorowa” (Doktor przeczytał HP 7 jeszcze przed premierą). Ciekawe czy twórcy DW mieli jakieś przecieki o końcówce HP 7 ? :P
Przypomniało mi się, że jak padała kwestia Doktora do Marty : „Poczekaj aż przeczytasz siódmy tom”, myślałam, że chodzi tylko o to, że Marta jeszcze nie czytała HP 7. Nie wiedziałam jeszcze wtedy o tym co wyżej napisałam i tym, że Doktor pewnie wybrał się do przyszłości po HP 7, bo się nie mógł doczekać, kupił i przeczytał, po czym cofnął się do czasu sprzed premiery HP 7, poznał Martę i podróżował z nią i jak się znaleźli w czasach Szekspira to padło co padło o HP 7 :P