10 lat minęło – New Earth
Ciąg dalszy poznawania nowego wcielenia Władcy Czasu, czyli oglądamy Nową Ziemię („New Earth”).
Zaczynamy nową serię, erę nowego Doktora i trochę już starszej Rose. Dziesięć lat temu, po obejrzeniu nieco komicznej, ale w ostateczności udanej pierwszej serii – Doktor Who powrócił i ktoś chce go oglądać – liczyliśmy na dalszy rozwój serialu. Trochę zawiodło być może zbyt szybkie odejście Christophera Ecclestona, ale dostaliśmy Davida Tennanta – poznanego dość dobrze masowej publiczności dwa lata wcześniej, dzięki roli Barty’ego Crucha Jr w czwartej części przygód Harry’ego Pottera. I który w dwóch odcinkach specjalnych pomiędzy seriami – miniodcinku Born Again i w Świątecznej inwazji („Christmas Invasion”) – dał się poznać jako naprawdę dobry aktor, mający swój pomysł na postać Władcy Czasu. Mogliśmy mieć więc naprawdę spore oczekiwania – nowy, solidny Doktor, doświadczona Rose, jeszcze bardziej doświadczony RTD i rosnące grono fanów. Co z tego wynikło?
Całość akcji osadzona jest w Nowym Nowym Nowym Nowym Nowym Nowym Nowym Nowym Nowym Nowym Nowym Nowym Nowym Nowym Nowym Nowym Jorku, w skrócie zwanym Nowym Nowym Jorkiem. Ktoś powie, że to śmieszne, ja powiem, że to bardzo ludzkie. Panujący w czas wielkich odkryć geograficznych trend, aby nadawać nazwy miastom w koloniach dodając wyraz „nowy” przez znanymi już nazwami europejskimi, był bardzo popularny i przyniósł wiele obowiązujących do dziś nazw, jak właśnie Nowy Jork (wcześniej Nowy Amsterdam), ale także między innymi Nowa Zelandia czy Nowa Kaledonia. Także kto wie, może gdy rasa ludzka zacznie kolonizować kiedyś inne planety, powstanie gdzieś piętnastokrotny Nowy Jork, to bardzo w naszym stylu. Akcja odcinka dzieje się w szpitalu, gdzie leczy zakon kocich sióstr. I ma swoje mroczne tajemnice. Tam też Doktor spotyka umierającą (umierającego? – ciekawy problem) Twarz z Boe. Odcinek jest zgrabny i domyka się fabularnie. I to w nim najważniejsze, że sama akcja nie przykrywa, ani nie psuje pozostałych elementów, które są tym razem niezwykle istotne.
Chciałoby się , żeby zmiana Władcy Czasu stała się okazją do nadania antagonistom Doktora nowej jakości. Bo nie ma co ukrywać, że byli w tej pierwszej serii różni, choć w przewadze przeciętni i głupi. I co dostajemy? Panie i panowie, oto powrót trzeszczącej płachty. Nie wiem, jakie chochliki siedziały dziesięć lat temu w głowie Russella T Daviesa (może nadal siedzą), ale patrząc na to, jak wyglądało to w odcinku Koniec świata („The End of the World”), to pomysł kuriozalny. No chyba, że on był z niego zadowolony. Pogratulować optymizmu. Ale mówiąc już zupełnie poważnie, ten optymizm się opłacił. Ogólnie zauważam pewną prawidłowość – RTD potrafi drugim odcinkiem naprawić zupełnie zepsutą postać, tak było też ze Slitheenami. Lady Cassandra zdecydowanie mniej trzeszczy, rzadziej domaga się o nawilżanie i właściwie dość szybko przestaje być płachtą. Nie dało się wcześniej? Ale mamy też ukazaną głębię jej postaci, jej dylematy i problemy, swego rodzaju tragizm wynikający z braku miłości. I to szalenie dobrze się to komponuje, ale też naprawia dotychczasową absurdalność jej postaci.
Aktorstwo. Aktorstwo przez wielkie A. To ono jest kwintesencją tego odcinka. Zabieg Russella T Daviesa, według którego Cassandra wnika zarówno w ciało Doktora, jak i Rose był ryzykowny, ale dał im obojgu szansę do zabłyśnięcia umiejętnościami. I szansę tę wykorzystali. David Tennant – mistrz już na starcie, nawet w prezentowaniu postaci Doktora, która ma przynajmniej dwa własne, zupełnie inne oblicza. A może i trzy. Radosną i zwariowaną, wściekłą i zdecydowaną oraz smutną i pełną refleksji. Dla każdej z tych postaw widzimy kompletnie inną mimikę, inną mowę ciała, inny ton głosu, twarze zmieniają się jak w kalejdoskopie i jest to wielka sztuka. Ale zaskoczyła mnie Billie Piper. Billie Piper, która w pierwszej serii miała wzloty i upadki. Po Nowej Ziemi widzimy, że dużo jej lepiej wyszło bycie Cassandrą, wyzywającą, seksowną, nieobliczalną, niż stereotypową brytyjską blondynką z osiedla. Ten odcinek pokazał, że Billie Piper jest niezaprzeczalnie dobrą aktorką. To była dotychczas jej najlepsza kreacja, nad którą się rozpływam i którą będę pewnie jeszcze nie raz przywoływał. Oboje stworzyli prawdziwe show.
Odcinek otwierający drugą serię jest w moim odczuciu niewiarygodnie dobry. Trzyma w pewnym napięciu, jak to się właściwie zakończy, jaka jest zagadka kocich sióstr, jaki będzie koniec Cassandry. Ale nie było pędzącej do przodu akcji, czy fabularnych zawirowań, była po prostu kompletna, dobrze napisana, WYBITNIE zagrana historia. Która w przeciwieństwie do początkowego odcinka pierwszej serii nastraja pozytywnie na resztę serii. Bo mnie ogląda się Nową Ziemię z wielką przyjemnością, a mam wrażenie, że to odcinek nieco zapomniany.
A jakie Wy macie zdanie o tej historii? Piszcie w komentarzach.
Dla mnie jest to jeden z najlepszych odcinków New Who, dodatkowo to tutaj pojawia się mój ulubiony fragment, czyli już wspomniane wcielanie się Cassandry w Rose i Doktora. :)
Uwielbiam ten odcinek, jest taki pełen energii i komiczny prawie na każdym kroku; oj, nie funduje nam Davies często humoru, którego nie trzeba okupić tragedią (Voyage of the Damned ma chyba najwięcej zabawnych scen ze wszystkich odcinków Daviesa), a tutaj owszem, Cassandra ostatecznie ginie (ale myśleliśmy, że nie żyje od zeszłego sezonu!), Chip też, ale wszyscy zakażeni wracają do zdrowia i ogólnie świat idzie do przodu.
Uwielbiam, gdy aktorzy mają okazję zagrać w tym samym serialu kogoś innego, bo to pokazuje, czy sobie dadzą radę ze zmianą głosu i zachowań, czy nie. Tennant jest oczywiście rewelacyjny – jedzie dość mocno po bandzie jako Cassandra (płaczę przy „you’ve been looking, you like it”), ale nie przekracza tej granicy, za którą jest groteskowość – natomiast Billie Piper wychodzi moim zdaniem tak pół na pół. Telefonu używa z większą pewnością niż ja tych nowych dotykowych, które całkiem obce mi nie są (dla porównania – Tennant!Cassandra i śrubokręt), a gdy się sobie przygląda, wcale nie wygląda, jakby była w obcym ciele. Z kolei sceny, gdy Doktor odkrywa hodowanych ludzi oraz „Smell the perfume” wypadają całkiem nieźle i tu już widać odmienność Cassandry od Rose.
Po Girl in the Fireplace to mój ulubiony odcinek drugiego sezonu.
Mi również ten odcinek niesamowicie przypadł do gustu <3 <3