10 lat minęło – Love & Monsters
Wchłaniacz, wchłaniator i wchłaniatriks, czyli przyglądamy się przygodom LINDA w Miłości i potworach („Love & Monsters”).
Po obejrzeniu naprawdę dobrego, solidnego (mimo pewnych mankamentów) dwuczęściowca siadam do jednego z najbardziej wyśmiewanych, wyszydzanych i krytykowanych odcinków w historii New Who, jeśli nie w całej historii serialu. Takie określenie Miłości i potworów – już ten tytuł nie nastraja dobrze – nie jest żadną przesadą. Ilość wylewającej się na ten odcinek krytyki i hejtu jest porażająca. Stwierdziłem więc, że nie potrzeba takiej recenzji, skoro jest ich pełno (nawet jedna ustawka u nas – czytajcie!). Jako że pamiętałem sam odcinek jak przez mgłę, bo oglądałem go ostatnio kilka lat temu, postanowiłem zresetować myślenie o nim i spróbować podczas oglądania wyłapać te pozytywne elementy, które w fali krytyki umykają. A nuż to jednak jest dobry odcinek?
Miłość i potwory to jeden z tych (dość rzadkich) odcinków bez Doktora. Doktor jest głównym motywem, porusza się gdzieś w tle, ciągle obecny, ale nie jest na pierwszym planie. To zawsze jakaś odmiana. Tylko czy dobra? Konieczny jest inny bohater, który będzie w stanie pociągnąć akcję. Ale zacznijmy od początku – głównym bohaterem jest Elton John, który o swoich przygodach związanych z Doktorem opowiada przed kamerą. To był 2006 rok, dziś pewnie wrzucałby to do internetu i był popularnym vlogerem. Takie czasy. Zaczynał od poszukiwania wytłumaczenia tajemniczych zjawisk, które ostatnio miały miejsce – tutaj Russell T Davies urządził nam rewię swoich najbardziej spektakularnych kretynizmów: trzeszczących manekinów i UFO walącego w Big Bena. Tak żebyśmy nie zapomnieli, co stworzył. Przy tych poszukiwaniach Elton szybko trafił na
Jęczącą Martę Ursulę, z którą (i jeszcze trzema innymi osobami) stworzył grupę LINDA.
LINDA to piękny symbol. Organizacja składająca się z fanów Doktora, którzy próbują go odnaleźć. Tak, fanów, LINDA to my. I bynajmniej nie jest to obelga. W serialu pokazano środowisko fanowskie, które połączyło wspólne zainteresowanie Doktorem. Jego członkowie szybko otworzyli się, poznali siebie, swoje zainteresowania i zostali przyjaciółmi. Już nie łączył ich tylko Doktor, ale także normalne regularne relacje. I miłość do Electric Light Orchestra. Pasowałbym tam, uwielbiam Electric Light Orchestra. Ale pomijając tę kwestię, czy to nie brzmi/wygląda znajomo? To obraz fandomu, ludzi, których poznaliśmy dzięki Doktorowi, a z którymi dziś się na co dzień kontaktujemy, rozmawiamy, przyjaźnimy. Tak jak LINDA jesteśmy grupą (siłą tego odcinka i tej grupy jest właśnie kolektyw i współpraca). W ciągłym narzekaniu na postać Victora Kennedy’ego i pewną naiwność LINDA, w odradzaniu odcinka Miłość i potwory przy każdym rzuconym w jakiejś grupie pytaniu: „Co polecacie dla kolegi, który chce zacząć oglądać Doktora?”, zapominamy, że paradoksalnie LINDA, mimo swojej kiczowatej otoczki, jest naszą wizytówką, tym, kim jesteśmy, tym, co możemy zyskać, będąc w fandomie.
Irytujemy się, że ten odcinek jest głupi, płytki, naiwny, że bohaterowie powinni zauważyć zło Victora Kennedy’ego (nawiasem mówiąc – nie ma już innych nazwisk?), że zamienienie Jęczącej Marty Ursuli w twarz wystającą z płyty chodnikowej to największa bzdura w historii Doktora Who (pomijając fakt, że to trochę okrutne). Może to jakieś przeznaczenie, że postaci nie umierają, kto wie. Ale jeśli spojrzeć na to inaczej – może ten odcinek miał być taki głupi? Tak głupi, że aż śmieszny? Absurdalny humor? Może RTD jest takim dowcipnisiem. No bo kto wpadłby na to, że wchłaniacz/wchłaniator/wchłaniatriks jest tak naprawdę sąsiadem dobrze nam znanych Slitheenów, ale nimi gardzi (bo to świnie), a bliźniacza planeta Raxacoricofalapatorius nazywa się Clom. W jakim innym celu RTD miałby przypominać swoje spektakularnie trzeszczące manekiny. W jakim innym celu mielibyśmy oglądać takiego, a nie innego przeciwnika, śmiesznego, wręcz żenującego. Naprawdę, po obejrzeniu tego odcinka z czystą głową stwierdzam, że to w założeniu miała być taka komedyjka na rozluźnienie po serii poważnych, nieco strasznych odcinków. Tylko sądząc po fali krytyki, nie wyszło.
Po dzisiejszym seansie i napisaniu tej recenzji mam zupełnie inne podejście do tego odcinka niż wcześniej. Naprawdę czasem warto oczyścić umysł i spojrzeć na odcinek z innej perspektywy. Zgoda, nie ma on porywających postaci, nie ma efektownej fabuły, nie ma nawet Doktora. Ale mimo wszystko da się go obejrzeć z uśmieszkiem na twarzy. Sympatycznie. Nawet jeśli czasem (dość często) nie będzie zbyt mądrze.
Drugi najgorszy odcinek w historii – gorszy jest tylko „The end of Time”.
*próbuje zrównoważyć hejt wokół tego odcinka*
W końcu ktoś inny zauważył, że ten odcinek jest o fandomie! Jestem zdziwiona, że w obecnych czasach, gdy wyłapuje się wszystkie rzeczy „meta” oraz wszelakie fanserwisy i inne nawiązania ten motyw odcinka przechodzi bez echa. Blink nam dał Larry’ego i Sally trochę patrzącą na jego „dyskusje” z rozbawieniem i wyższością, gdy tymczasem Love and Monsters to o wiele głębsze wejście w fandom, wręcz hołd.
Jak dla mnie, Abzorbaloff aż krzyczy, że to wcale nie o niego w tym odcinku chodzi, jest pójściem po najmniejszej linii oporu (potwór = zielony, brzydki), czymś co sprawi, że ośmiolatki nie odejdą od telewizorów, gdy ich starsze rodzeństwo zobaczy siebie w LINDA, a rodzice docenią prawdziwość uczuć Jackie. Ale ja zawsze szukałam w tym serialu prawdziwych zachowań bohaterów i pewnych prawd o świecie, a nie wymyślnych potworów. (Które też są fajne.)
Mam taką hipotezę (sama nie wiem, czy się z nią zgadzam), że Victor przedstawia tu samego Daviesa, a raczej wyraża jeden aspekt tworzenia DW, gdy się wcześniej było fanem – fakt, że wymyślane historie przestają być zabawą, a zaczynają ciężką pracą, związaną z dużymi pieniędzmi i stanowiskami, które zależą od jakości tej pracy. Nie wiem, czy Davies czuł się, jakby go wchłonęło, ale pamiętam, że był zły, że musiał oddać do odcinka o Sontarianach pomysł na zabójcze samochody, który trzymał w głowie od lat. Dla mnie morał tego odcinka to więc również „nie daj się wchłonąć” przez to, co lubisz.
Głupio tak nie zachwycić się Tennantem w komentarzu, ale ponieważ wielu scen nie miał, to wspomnę, że uwielbiam krawat, który w tym – między innymi – odcinku nosi. Jak znajdę tego, kto mu na wcześniejszą dwóczęściówkę dał taki średni, a ten wybrał do dwóch minut, to inaczej pogadamy ;)
Według mnie on nigdy nie powinien powstać w tej postaci. I każdemu kto za moją namową zdecydował się obejrzeć serial polecam po prostu… ominąć ten odcinek.