10 lat minęło – Fear Her
Kookaburra, zniknięcia i olimpiada, czyli patrzymy na potwory wychodzące z szafy.
Miłość i potwory za nami, fale krytyki też. Dziś siadamy do odcinka dość lubianego, choć też nigdy nie zauważyłem, żeby był szczególnie polecany czy chwalony. Kto się jej boi („Fear Her”), bo właśnie o nim mowa, prezentuje nam historię w gruncie rzeczy smutną, jednak opakowaną w przyjemny papierek londyńskiej olimpiady. Stąd i jego odbiór może być zupełnie inny. A ja zdradzę się już na początku – odcinek ten uwielbiam.
O czym właściwie jest ta historia? Z jednej strony otrzymujemy entuzjazm Wielkiej Brytanii dla odbywających się w Londynie Igrzysk Olimpijskich. Warto przy tym zwrócić uwagę, że sam odcinek był wyemitowany niespełna rok po tym, gdy ogłoszono, iż to właśnie Londyn zorganizuje to wydarzenie – więc odcinek był całkiem świeżą odpowiedzią na entuzjazm społeczeństwa brytyjskiego po wyborze ich stolicy na organizatora igrzysk. W tej historii mamy więc radość, wręcz euforię, dumę, pewną zapowiedź tego, co wówczas miało się odbyć dopiero za 6 lat. Ostatnie przygotowania, łatanie ulic, po których ma przebiegać trasa sztafety z ogniem olimpijskim. To jedna strona tego odcinka (istotna!). Jednak druga jest bardzo poważna, bo pokazuje nam problemy zwykłych ludzi, zwykłych Brytyjczyków, którzy na to olimpijskie szaleństwo patrzą trochę z boku. Te ważniejsze problemy są przedstawione pod postacią Chloe Webber i nawiedzającego ją Isolusa, którzy dzięki energii jonowej przelewają na papier rzeczywistych ludzi, zabierając ich ze świata rzeczywistego. Zmyślny kosmita, prosty, jeszcze dziecko, ale tak niebezpieczny. Ale wcale nie o niego w tej historii chodzi, on również pokazany jest nieco z boku. Bo tak naprawdę ten odcinek porusza problemy przemocy w rodzinie i samotności. Chloe ma koszmary o zmarłym ojcu, o którym pamięta jedynie, że był zły. Reprezentujący go demon wychodzi z szafy, powtarzając, że idzie ją skrzywdzić, bo tylko takiego ojca zapamiętała mała dziewczynka. Zresztą sama matka wydaje się cieszyć, że mężczyzna umarł. Ale Chloe jest też samotna, dlatego Isolus trafił właśnie na nią, dlatego tak łatwo przejął nad nią kontrolę – mała dziewczynka nie ma nikogo, z kim mogłaby porozmawiać, zostały jej tylko jej rysunki. Dla takiego dziecka, dla takiej rodziny, Igrzyska, choć ważne, mają podrzędne znaczenie. I to właśnie pokazuje nam ten odcinek, że nawet radosne międzynarodowe wydarzenie staje się mniej istotne wobec jednostkowej tragedii.
Przy okazji odcinka Szatańska pułapka stwierdziłem, że Doktor Who garściami czerpie z motywów ludowych, regionalnych, tradycji. Bo co jest jednym z najbardziej istotnych elementów odcinka, co wyznacza jego oś, co zwiastuje następne porwanie dziecka, a w końcu co odpędza demona-ojca? Piosenka. Ściślej mówiąc – tradycyjna australijska (!!!) piosenka dla dzieci Kookaburra sits on the old gum tree. Zresztą coś może jest na rzeczy z tą Australią, czego nie dostrzegam, bo nazwisko Webber też jest znacznie bardziej popularne właśnie na najmniejszym z kontynentów niż w Wielkiej Brytanii. Ale wracając do piosenki – coś tak prostego, coś tak przyjemnego, staje się istotną bronią przeciwko ożywionemu demonowi. A jednocześnie spina klamrą cały odcinek – najpierw piosenka jest zapowiedzią zniknięcia kolejnego dziecka, ostatecznie prawdziwym dziecięcym wybawieniem. Nie sposób też w tym odcinku nie spojrzeć na kolejne ujęcie brytyjskości. Mamy brytyjską dumę, brytyjski imperializm, szanowni państwo, oto organizujemy wielkie igrzyska, największe i najwspanialsze w historii, wszystko będzie wspaniałe i perfekcyjne. Obraz podobny (choć nieco inny w okolicznościach) do tego, co zobaczyliśmy w odcinku Latarnia głupców, gdzie patrzyliśmy na koronację królowej Elżbiety.
David Tennant. Już przed dwie recenzje się nim nie zachwycałem (a może trzy?), co zostało zauważone w komentarzach (doceniam), więc czas nadrobić zaległości. Tym bardziej, że to świetny odcinek ku temu. Już od pierwszego wejścia, gdzie ląduje między dwoma kontenerami, z drzwiami TARDIS i jest tym faktem przezabawnie zirytowany. Przez łaskotanie pozostałościami energii jonowej, radość z agresywnego ołówkowego bazgroła latającego w powietrzu. W Tennancie zauważam coś, czego nie miał ani Eccleston, ani Smith, a dopiero pokazał to również Capaldi, choć w zupełnie innej formie – ogromną radochę z bycia Doktorem. On nie gra Doktora, tylko nim jest, on nie odgrywa roli, tylko cieszy się każdym momentem wcielania się w bohatera swojego dzieciństwa. Także w momentach, gdy jest śmiertelnie poważny. Również w chwili, gdy pomaga Isolusowi. Warto zwrócić przy tym uwagę – to nie jest klasyczny przeciwnik, którego Doktor jest gotów powstrzymać za wszelką cenę, któremu jedynie daje szansę na ucieczkę. To kosmita, którego Doktor rozumie, któremu współczuje i któremu chce pomóc, może nawet bardziej niż samej Chloe Webber. To znamienne zresztą, że Tardis wikia podaje jako głównego przeciwnika odcinka ojca Chloe. Ale koniec tego odcinka dla Davida Tennanta jest naprawdę epicki – łapie upuszczoną pochodnię z ogniem olimpijskim, biegnie z nią na stadion i zapala znicz, ku radości ludzi na całym świecie i uwolnionego Isolusa. Co prawda przy trzecim powtórzeniu, że znicz jest symbolem miłości, braterstwa etc. i dlatego nikt nie zatrzymuje Doktora, odniosłem wrażenie, że scenarzysta usprawiedliwia się, dlaczego ten dziwnie ubrany mężczyzna, który zabrał znicz, nie został błyskawicznie powalony przez szwadron policji, ale nieważne. Nieważne jest też to, że zazwyczaj na samym stadionie następuje przynajmniej jedno przekazanie ognia olimpijskiego. Ważna jest ta piękna, epicka scena, na którą Doktor i David Tennant zasłużyli.
Jedyne, co mnie wyjątkowo razi w tym odcinku, to coś, o czym już wspominałem przy okazji jednego z odcinków pierwszej serii – odzieranie z realizmu. Póki giną pojedyncze osoby i Doktor kolejny raz ratuje Ziemię, zanim ktokolwiek zdąży się zorientować, że coś jest nie tak, to nie ma problemu. Gdyby ginęły pojedyncze dzieci na ulicy, która jest miejscem wydarzeń, też prawdopodobne, że opinia publiczna by się o tym nie dowiedziała. Gdy na oczach całego świata znika 80 tysięcy osób zgromadzonych na stadionie olimpijskim, to nie mamy grama prawdopodobieństwa, wiemy, że coś takiego się nie wydarzyło (szczególnie teraz, gdy rok 2012 za nami). Zostaje zabita cała ta magia Doktora jako cichego bohatera Ziemi, która nie ma pojęcia o istnieniu obcych cywilizacji. Co prawda Doktor nadal jest cichych bohaterem, ale ludzkość już wie, że coś jest nie tak i… Nic z tym nie robi. O, wszyscy wrócili, cieszmy się, zacznijmy igrzyska, nic się nie stało, no cud, o jakiś facet w pelerynie zapala znicz, fajnie. NO BŁAGAM.
To chyba najdłuższa z moich recenzji w tej serii. To tylko pokazuje, jak pełen treści i różnorodnych elementów był ten odcinek. A szczerze mówiąc, mógłbym napisać jeszcze trochę. Nie będę ukrywał, że pomimo tego ostatniego elementu uważam ten odcinek za jeden z lepszych w tej serii (może najlepszy?). Kompletna, zwarta akcja, dobre spojrzenie, przemieszanie rozrywki z poważnymi problemami, kultury z codziennością. To buduje naprawdę dobrze oglądający się odcinek, do którego przyjemnie się wraca.
A jaka jest wasza opinia o tym odcinku? Piszcie w komentarzach.
Ps. Dziś do recenzji kilka dodatków. Po pierwsze tekst piosenki śpiewanej przez Chloe, całej, mimo że ona śpiewa jedynie pierwszą zwrotkę.
Kookaburra sits on the old gum tree,
Merry merry king of the bush is he.
Laugh, Kookaburra, laugh, Kookaburra,
Gay your life must be!
Stop, Kookaburra, Stop, Kookaburra
Leave some there for me.
Counting all the monkeys he can see
Stop, Kookaburra, Stop, Kookaburra,
That’s no monkey, that’s me.
Podpisywałem petycję by David w stroju Doktora zakończył sztafetę z ogniem na prawdziwej olimpiadzie, ale niestety nie wyszło.
(Dojrzałam ten odcinek kiedyś prawie na samym dole listy odcinków uszeregowanych od najlepszego do najgorszego (niżej było chyba tylko Love and Monsters), więc poczułam się w obowiązku go obronić: http://alumfelga.livejournal.com/11219.html.)
Ciekawe, że ten odcinek powstał jako odcinek zastępczy, w miejsce scenariusza Stephena Fry’a, którego nigdy się nie doczekaliśmy. Wygląda na to, że tylko dlatego dostaliśmy odcinek w małej skali, z niewielką liczbą efektów specjalnych i fabułą pozwalającą (czasowo) na żarty w stylu złe zaparkowanie TARDIS. A przecież wyszło tak genialnie. Zwłaszcza w późniejszych sezonach brakowało mi takich odcinków, gdy cały wszechświat nie stoi na skraju zniszczenia, a sam Doktor nie musi stanąć przed największym wyzwaniem w swoim życiu… *muzyka z trailerów filmowych* (Dlatego uwielbiam kolejny „wypełniacz”, The Lodger.) No, w każdym razie historię Chloe kupuję, a pochodnia jest jedną z moich ulubionych scen (no dobra, trzy czwarte scen z Tennantem jest moimi ulubionymi).
Jeśli chodzi o Australię, wydawało mi się, że piosenka sugeruje, że mama Chloe pochodzi z Australii (ale wyjechała na tyle wcześnie, żeby nie mieć akcentu), i w związku z tym ona i Chloe nie mają w Londynie żadnej rodziny, co potęguje ich samotność i izolację. Jeśli Webber jest nazwiskiem australijskim, to ta teoria trochę siada.
„O, wszyscy wrócili, cieszmy się, zacznijmy igrzyska, nic się nie stało, no cud, o jakiś facet w pelerynie zapala znicz, fajnie.”
W płaszczu. Ogromna różnica ;)
Ale co w zasadzie ludzie mieli zrobić? Zobaczyli coś w telewizji, czego nie potrafili wytłumaczyć, to wytłumaczyli sobie, że jakiś błąd w transmisji (zbłąkane piksele ^^) albo sfałszowany obraz, tak jak Slitheen wytłumaczono zbiorowymi halucynacjami, a TARDIS na Trafalgar Square Derrenem Brownem. Jedni uwierzyli, inni niezbyt, ale przestali o tym myśleć, a jak ktoś się bardzo interesował, to prędzej czy później trafił na UNIT albo Torchwood. Gra mi to psychologicznie. Już bardziej jest podejrzane przemilczenie konsekwencji finału czwartego sezonu, gdy ludzkość musiała przełknąć przemieszczenie się Ziemi oraz flotę Daleków… ale się czepiać nie będę, bo w sumie nie wiadomo, czy ludzie nie mieli pytań i wątpliwości, tylko Doktor za mało czasu spędził na Ziemi, żebyśmy mogli to zobaczyć.
„W Tennancie zauważam coś, czego nie miał ani Eccleston, ani Smith, a dopiero pokazał to również Capaldi, choć w zupełnie innej formie – ogromną radochę z bycia Doktorem.”
Ciekawe spostrzeżenie. Powiedziałabym, że Dziewiąty nie wydaje się cieszyć z, nazwijmy to, momentów niewinnego Doktorowania (z biegania, zgadnięcia czegoś, naprawienia) – on się tylko cieszy z „poważnego Doktorowania” (Dziesiąty też tak trochę ma, „the worse it gets, the more I like it”, ale obok jest to właśnie „patrz, jadalne kuleczki”) i fakt, że Dziesiątemu wraca pod wpływem Rose radość z życia uważam za ewolucję postaci. U Jedenastego widziałam tę radochę raz: w „look, the round things” w Dniu Doktora, gdzie to bardziej Matt mówi „patrz, jak w klasykach, które sobie oglądałem na dvd”, a David na to „pamiętam okrągłe rzeczy, uwielbiałem okrągłe rzeczy” – więc zgadzałoby się, że to przeniesiony fanboyism. Dwunastemu też się zdarza fanboyować, więc ponownie, może to Capaldi przenosi własne uczucia jeden do jednego. Może to właśnie dlatego Dziesiąty i Dwunasty są dla mnie „bardziej” Doktorami niż Dziewiąty i Jedenasty…
E tam… Takie tam gadanie. Jak dla mnie Matt Smith ewidentnie również miał ogromnie wiele radochy z bycia Doktorem i to, że nie pamiętał postaci Doktora z czasów swojego dzieciństwa niewiele tu zmienia. Jedenasty Doktor ogólnie był pełen entuzjazmu, a mi jakoś ciężko te jego specyficzne, zwariowane zachowanie oddzielić od samego aktora. Zresztą, Matt Smith prawdopodobnie miał najwięcej dziwnych, spontanicznych akcji jak pieprzenie Craiga (em… w sensie, używanie pieprzniczki, żeby go przyprawić…), całowanie Rory’ego czy przemowa w Stonehenge. Takie akcje jak dla mnie świadczą, że jednak miał wiele „radochy ze swobodnego doktorowania”, no i nie zapominajmy, że podczas czytania swoich ostatnich kwestii popłakał się, że aż Moffat musiał go pocieszać.
Proszę nie deprecjonować wartości mojej wypowiedzi ;)
Matt się z pewnością aktorsko spełniał i na planie dobrze bawił, wystarczy pooglądać Confidential; nie zmienia to faktu, że nie widzę u jego Doktora tej radości w stylu „raju, spotkałem Agathę Christie”. Najbliżej temu było mu chyba w scenie z kominem („komin, gwiazdka, pomyślałem: a co mi tam”), nawet sceny z fezem są doskonale zagrane, ale właśnie – cały czas wiadomo, że są zagrane. Nie jest to wszystko żaden zarzut, tylko obserwacja, no i luźna refleksja nad znaczeniem tego elementu „fanowości” aktora i jak on może przenikać do postaci.
Jak dla mnie to wygląda to jakbyś dopowiadała sobie coś z wiadomości z „behind the scenes”, bo podejrzewam, że gdybyś nie wiedziała, że Tennant i Capaldi za młodu byli fanami, a Matt Smith nie, to i byś tego nie zauważyła (chociaż i tego można się domyślić z ich wieku, ale nie o to mi idzie).
A scena z pieprzniczką, Pandoricą i inne tego typu improwizacje? A „bow ties are cool”? Bo Moffatowi z początku mucha ponoć się nie podobała, a Matt uparł się na nią, bo pokochał kreację Patricka Troughtona. Nie zdziwiłbym się też gdyby okazało się, że fezy to też jego pomysł.
A ten cały entuzjazm przy możliwości zobaczenia latającego rekina czy te radosne podróże z Kazranem i Abigail, spotkanie z Vincentem van Goghiem i inne tego typu rzeczy…
Nie mam pojęcia dlaczego w Tennantowej radości dostrzegasz coś, czego nie ma w entuzjazmie Matta Smitha. Podejrzewam, że właśnie nakładasz wiadomości „behind the scenes” i dostrzegasz coś czego właściwie bez tej wiedzy nie widać. Dlaczego u Tennanta to miałaby być jego osobista radość, a u Matta Smitha granie.
Poza tym, można na to spojrzeć inaczej. Mam wrażenie jakbyś mówiła, że prawdziwy fan to Ci wszyscy starzy Brytyjczycy co to za młodu Classic Who oglądali, a nie Ci wszyscy młodsi widzowie (jak Matt, ja, Ty i prawdopodobnie wszyscy tutaj), którzy dopiero natknęli się na New Who i to zapewne nawet nie u początków jego emisji.
Wrażenie całkowicie błędne, nie istnieje dla mnie coś takiego jak „prawdziwy fan”, bo to by oznaczało, że są „fani nieprawdziwi”. Dłuższy pobyt w fandomie (tak jak mnóstwo innych czynników – wiek, narodowość, tworzenie serialu) daje jedynie inną perspektywę, tu chyba nie ma wątpliwości.
Co staram się zrobić, to rozwikłać zagadkę pod tytułem „dlaczego jednych Doktorów lubię bardziej niż innych”, co jest pytaniem złożonym, więc sobie luźno dywaguję pod wypowiedzią osoby, która miała podobne odczucia do moich. Twoje słowa „nie ogarniam Cię” brzmią nieco nieprzyjemnie, jak zarzut. Nie musimy się rozumieć, ale to nie daje żadnemu z nas „przewagi”.
Trudno jest odpowiedzieć na pytanie, co sprawia, że w pewnych scenach dostrzegamy autentyzm, a w innych nie; jak opisać mimikę i nasz odbiór mimiki, który się odbywa gdzieś poza granicą procesów, które zachodzą z pełną świadomością. Nawet aktorzy zdają się tego nie potrafić. W Matcie i Christopherze dostrzegam rolę (żeby nie było – w obu przypadkach naprawdę dobrze wykonaną robotę aktorską, stworzenie autorskiej kreacji), a u Davida i Petera coś jeszcze. Nie chodzi tu o fakt improwizowania i wymyślania, a o sposób gry, „połączenia” z postacią.
„Nie ogarniam Cię” nie jest zarzutem tylko stwierdzeniem faktu. Nie chciałem brzmieć nieprzyjemnie i to nic osobistego.
Jak dla mnie popisy aktorskiej improwizacji Matta Smitha są dowodem, że się wczuwał w postać, „łączył” z postacią i że to wczuwanie się w postać było dla niego frajdą.
Ja tam wszystkie inkarnacje, które poznałem traktuję z grubsza jednakowo (okresowo może się to wahać, ale na ogół na zasadzie – właśnie oglądam Patricka Troughtona to właśnie Drugi Doktor jest moim ulubionym – właśnie przesłuchuję Dark Eyes, to Ósmy jest ulubionym), więc tym bardziej nie rozumiem rozterek i doszukiwania się rzekomego braku autentyzmu u Matta Smitha (czy Ecclestona). Na przykład jak widziałem jak się zachowywał „behind the scenes” wobec dziecięcych fanów to widziałem w tym ogromną radość z bycia Doktorem.