10 lat minęło – Evolution of the Daleks
Genetyka, posłuszeństwo i długo i szczęśliwie ze świnią, czyli oglądamy zakończenie kiepsko zaczynającej się historii – Ewolucja Daleków („Evolution of the Daleks”). Pod koniec pierwszego odcinka obejrzeliśmy powstanie ludzkiego Daleka, wśród wszystkich absurdów, które słynnych przeciwników Doktora w tej odsłonie otaczały. Zobaczyliśmy też garść dobrze napisanych postaci, interesującą Martę. A co przyniesie nam druga część?
Finał historii przede wszystkim w pełni klei się fabularnie. W pierwszej części też nie można było na to szczególnie narzekać, nie to jako pierwsze się rzucało w oczy, ale jednak historia była raczej złożona z fajnych elementów, które jakoś się ze sobą łączyły i przenikały. Jest to zresztą bardzo często (chyba niestety) specyfika dwuczęściowców – w pierwszym odcinku oglądamy rozległe wprowadzenie, prezentacje postaci, wydarzeń, tła, żeby w drugim przez bite czterdzieści kilka minut oglądać wartki bieg wydarzeń, w którym wszystko jest zrozumiałe. Tak było i tym razem, od początku coś się dzieje, nie musimy czekać na rozwój wydarzeń, bo one pojawiają się od razu po intro. A odcinek zlatuje zanim zdąży się spojrzeć na zegarek. Ludzki Dalek, ucieczka, Dalekowie przybywają do Hooverville, zabójstwo Solomona, ocalenie Doktora przez Daleka Seca, Władca Czasu pomaga ulepszyć Daleków, którzy jednak zdradzają. Następnie błyskawica przechodzi przez Doktora, Marta przy pomocy błyskawicy zabija świnie-niewolników, nowi Dalekowie w ludzkich ciałach nie chcą unicestwić Doktora, ten zaś koniec końców pomaga Laszlo. Koniec. Nieco ponad czterdzieści minut. Wszystko płynnie przechodzi, hyc, hyc, hyc, jest spójne, logiczne i idealnie się domyka. A Russell T Davies ma jeszcze do wykorzystania Daleka, który uciekł. Ciekawe byłoby też pokazanie (choć to raczej dla innych niż serial mediów), jak potoczyło się dalej życie Laszlo, szczególnie, że parę lat później Hooverville zniknie.
Nie do końca wiem, co napisać o postaciach. Poprzednim odcinkiem, w którym praktycznie wszyscy byli wyśmienicie napisani, narobiłem sobie trochę nadziei. I nie mogę powiedzieć, żeby to był zawód na całej linii, ale jednak oczekiwałem czegoś więcej. Może poza Solomonem, którego pożegnaliśmy zbyt szybko, choć wydaje się, że idealnie. Mogłoby już nie być dla niego realnie miejsca wśród bohaterów, a tak usłyszeliśmy naprawdę fantastyczną przemowę skierowaną do Daleków. Solomon jak żył, jak codziennie działał i na wojnie, i w Hooverville, tak i do strasznych metalowych potworów przemówił z odwagą, usiłując, nieco naiwnie, ale skąd on mógł to wiedzieć, odwołać się do ich serc, sumień, dać im domyślenia. Oczywiście zapłacił za to życiem, ale zginął pięknie, jak żołnierz, próbując ochronić swoich ludzi. I myślę, że w gruncie rzeczy taka śmierć by mu się podobała. Nie rozwinęła się niestety Tallulah, przez trzy l i jedno h. Oczywiście znów – nie ma na co przesadnie narzekać, to jest ogólnie solidnie napisana postać, cudownie nieoczywista, jednocześnie inteligentna i odważna, ale jednak też odrobinę cukierkowa i trzpiotowata (czy ktoś tak dzisiaj mówi?). I taki poziom zapewniała nam stale przez dwa odcinki, choć oczekiwałem czegoś więcej. Za to fantastycznie rozwinął się związek z Laszlo, ostatecznie ocalonym, który jednak przez większość tej części umierał. Na koniec Frank – nie zawaham się napisać: następca Solomona. Szalenie inteligentny, odważny i bardzo dojrzały jak na swój wiek. Po pierwszy odcinku liczyłem rozwój tej postaci i nie zawiodłem się ani trochę. Dorósł do tego, żeby trzymać Hooverville w ryzach, zorganizować jego działanie po demolce Daleków i śmierci Solomona, w międzyczasie ratując świat. I na co warto zwrócić uwagę – z jednej strony potrafił być stanowczy, kreować siłę i autorytet, gdy chodziło o zarządzanie ludźmi, ale z drugiej słuchał Doktora i Marty wiedząc, że mogą mieć rację. Świetnie napisana i poprowadzona postać, aż szkoda, że nie ma jej więcej. Ciekawostką jest tu też świetnie spisujący się w tej roli Andrew Garfield, aktor, który po epizodzie w DW zrobił naprawdę całkiem imponującą jak na wciąż dość młody wiek karierę (m.in. Spider-Man czy The Social Network). Co ten Doktor robi z ludźmi…
Tydzień temu popastwiłem się nieco nad ludzkim Dalekiem, budząc zresztą pewien sprzeciw w komentarzach. Nadal uważam, że to głupia koncepcja, natomiast tym razem zaciekawiło mnie co innego. Ludzki Dalek powstał z połączenia Daleka Seca z panem Diagorasem – przypominając: człowiekiem praktycznie pozbawionym sumienia, dążącym po trupach do celu, pogardzającym ludźmi karierowiczem. I efektem tego połączenia jest dwunożny, potulny jak baranek, nowy Dalek z mackami na twarzy (Davy Jones pozdrawia). Nowy Dalek, który zabrania zabić Doktora (bo jest geniuszem), zawiera sojusz z Doktorem, aby uratować swój nowy-stary gatunek, boleje nad niepotrzebną śmiercią. I jeszcze trochę można by wyliczać tej dobroci, której nagle Sec nabył. Tylko to nie ma sensu! Jeszcze jakby to było połączenie z Martą, albo kimś innym naprawdę dobrym. Ale to był pan Diagoras, kolaborujący z kosmitami, pozbawiony sumienia. Ja oczywiście rozumiem, że to taki motyw – człowiek może być zły ogólnie, ale gdzieś w każdym chowa się dobro i natura ludzka jest dobra (spuśćmy na to zasłonę milczenia). Ale miarkujmy się, niech jednak będą jakieś granice braku logiki. W tym wszystkim aż ucieszyłem się, że pozostali trzej Dalekowie pozostali sobą i powrócili swoją rasę na właściwe tory. Wojna, walka, eksterminacja, to jest to. Aż się serducho cieszy. Jeszcze większe wrażenie zrobiło na mnie to, że zwodzili i Doktora, i Seca pozornym posłuszeństwem, wpisanym w ich naturę, aby tylko osiągnąć swój cel. Kolejny raz pokazali, że w niektórych sytuacjach siłą Daleków nie są wcale laserowe działko, nienawiść, pragnienie mordu, ale także spryt i cierpliwość. Poczekali aż Doktor stworzy odpowiedni wywar. I się doczekali. A Caan przeżył, co dodatkowo podsyca dalszą ciekawość, bo to wciąż nie koniec.
A co Wy uważacie o tym odcinku, piszcie w komentarzach.
Nie lubię tego odcinka, zawsze przypomina mi za co nie lubię „Ery Russela”, gdzie obok historii świetnych były także kubły na idiotyczne pomysły. Jakoś większa spójność i sens późniejszych sezonów mi bardziej odpowiada.
Dla mnie historia była ciekawa i fajna pomimo wielu niedociągnięć i „Russelowskich” wyobrażeń o kosmitach, które śmieszą i jednocześnie odrażają (ciekawe skojarzenia z tymi mackami naprawdę oklaski *claps claps* XDD). Wgl zawsze sb ceniłam bardziej Daviesa za ciekawe, emocjonalne historie pomimo małej ilości efektów specjalnych, a niżeli wybuchowe wibbly-wobbly Moffata… ale to już jest tylko moja własna opinia. :D