10 lat minęło – podsumowanie pierwszej serii
Subiektywne podsumowanie pierwszej serii po cyklu recenzji. Zapraszamy!
Wiele dobrego, ale i sporo złego można powiedzieć o pierwszej serii. Oglądając ją po raz kolejny po kilku latach zupełnie inaczej też patrzy się na wszystko (w tym na wydarzenia czy postacie). To niskobudżetowa seria, z przeciętnymi efektami specjalnymi, a i przez to niezbyt wyrafinowanymi przeciwnikami. Ale jednak ma pewien klimat. Od czegoś Doktor Who musiał zacząć swój wielki powrót. Jak już wiemy po latach: powrót triumfalny. I kiedy patrzy się na to przez pryzmat ostatnich dziesięciu lat i minionych już siedmiu kolejnych serii, to jednak ten początek należy docenić.
Trochę trudno jednak powiedzieć, że nowego widza ta seria bardzo zachęcała. Gdy powstaje dyskusja, jaki odcinek New Who polecić znajomym na początek przygody z Doktorem, bardzo rzadko proponuje się odcinki pierwszej serii. Również globalna popularność Doktora Who nie zaczęła się w (krótkich) czasach Christophera Ecclestona, a dopiero, gdy w serialu rządził David Tennant. Są fani, którzy dopiero po obejrzeniu choć części odcinków z nim wracają do pierwszej serii. Na pierwszy raz jest to więc przeprawa ciężka i dużo… lepiej ogląda się ją po raz kolejny.
Po obejrzeniu i opisaniu wszystkich odcinków pierwszej serii (które mieliście okazję śledzić na naszej stronie w ostatnich tygodniach) pokusiłem się o małe podsumowanie najlepszych i najgorszych pod różnymi aspektami rzeczy:
Najlepszy odcinek
Nie mogłem się zdecydować, więc wybrałem dwa:
Atomowe miasto („Boom Town”)
Odcinek świetny pod wieloma aspektami. Przede wszystkim pokazuje, że Slitheenowie nie muszą tylko pierdzieć (a wręcz prawie wcale nie muszą), przez co są dużo bardziej przystępni. To także świetnie widowisko psychologiczne, które pomimo bardzo statycznej akcji (z pozoru nudnej kolacji Doktora i Blon ciągnącej się przez większość odcinka), przyciąga uwagę i zaciekawia. Niesamowita gra emocji, próby wzajemnego rozpracowania, pokaz silnych osobowości i manipulacji uczuciami. To także pokazanie w pełnej krasie kunsztu aktorskiego Christophera Ecclestona i Annette Badland. Szczerze mówiąc, po tym odcinku można było bardziej zrozumieć i paradoksalnie polubić rodzinę Slitheen i ogólnie tę rasę. Szkoda, że RTD później zepsuł to dobre wrażenie, wciskając pierdzących Slitheenów do każdego sezonu Przygód Sary Jane. Na plus dla Atomowego miasta zaliczam także fakt, że Rose pozostała raczej w cieniu, a Mickey w końcu oprzytomniał (choć jak się okazało, nie na długo). Esencją tego odcinka, stanowiącą o jego klasie, jest właśnie scena w restauracji.
Niespokojni nieboszczycy („The Unquiet Dead”)
Tu dla odmiany odcinek, który pokazał, że nie trzeba genialnych efektów specjalnych i wyrafinowanych technik, jeśli ma się świetny pomysł. A Mark Gatiss uderzył widza na sam początek tym, co najbardziej w nim lubimy. Specyficzną odmiennością od tego, co prezentuje większość scenarzystów DW. Sam pomysł na odcinek jest prosty – umarli wstają z grobów, ale w rzeczywistości kryje się za tym dużo straszniejsza tajemnica. Nie trzeba było kostiumów, komputerowo wygenerowanej żywej magmy czy innych trzeszczących straszydeł. A jednocześnie poruszono jeden z najbardziej pierwotnych strachów ludzkich, strach przez zmarłymi i przed duchami. Przed tymi, którzy żyją, choć nie powinni. Nieskomplikowany przeciwnik, prosty, logiczny wręcz sposób poruszania się i tajemnica istot uwięzionych w innym świecie. Trzy elementy, które stworzyły genialny, szybki, trochę straszny odcinek, jeden z najlepszych w serii. Taki, jakich powinno być jak najwięcej.
Najgorszy odcinek
Kosmici z Londynu („Aliens of London”)
Niestety, wprowadzenie Slitheenów wypadło fatalnie. O ile druga część historii ratuje całość opowieści, to wprowadzenie było kwintesencją słowa „koszmar”. Właściwa akcja zajęła jakieś 15 minut, przez pozostały czas oglądaliśmy dłużyzny, niepotrzebne wstawki i bardzo pocięty obraz. Odcinek, który miał prawdopodobnie stopniować napięcie do finałowego ujawnienia się Slitheenów, wskazując nam wyraźnie związek otyłych, pierdzących ludzi powiązanych, z wszystkimi ważnymi wydarzeniami, był po prostu nudny. Na ekranie nic się nie działo, więcej czasu spędziliśmy patrząc na imprezy i wyrzuty w rodzinnie Rose niż na kosmiczne akcje. Czasem aż trudno oglądać.
Najlepszy bohater odcinka
Lynda
Wybawiona z domu Wielkiego Brata przez Doktora i nieodstępująca go na krok bohaterka odcinka finałowego. Inteligentna, pomysłowa i odważna, świetnie czuła się przy Doktorze i Doktorowi dobrze się z nią współpracowało. Postać napisana bardzo dobrze, była ludzka, ale gotowa odkrywać nowe rzeczy. Świetny materiał na towarzyszkę. A być może nawet miała nią być. W komentarzu pod recenzją Każdy swoją drogą („Parting of The Ways”) czytelniczka Alumfelga bardzo słusznie zauważyła, że po odejściu Rose RTD trzymał się zasady „jeden sezon, jeden towarzysz”. A wątek Rose w drugiej serii, który w dużej mierze był wątkiem miłosnym, bez żadnego głównego metawątku spajającego te odcinki (takiego jak Bad Wolf z serii pierwszej), był po prostu słaby. I bardzo prawdopodobne, że wymuszony nieplanowanym odejściem Ecclestona. Może to Billie Piper miała odejść, ustępując miejsca Jo Joyner. Niestety, chyba nigdy się nie dowiemy.
Najgorszy bohater odcinka
Charles Dickens
I piszę to z dużym smutkiem, bo bardzo lubię i cenię twórczość Dickensa. Jako jedna z ikon literatury angielskiej, zasługiwał na dobrą rolę. Dobrze został później napisany Szekspir, genialnie Agata Christie, a Dickens… nie. Postać o niesamowitym dorobku, fantastycznym życiu zostaje statystą w, nomen omen, jednym z najlepszych odcinków serii. To praktycznie jedyna rzecz, na którą mogę narzekać w odcinku Gatissa, totalne marnotrawstwo ogromnego potencjału, jaki ma ten Dickens. Świetnie wykorzystana pod koniec odcinka jego niedokończona książka to jedyny smaczek, który daje możliwość poczucia prawdopodobieństwa realności, tak przeze mnie (i podejrzewam, że przez wielu innych) uwielbianą. Jednak przy takim napisaniu postaci, jakie dostaliśmy odcinek nie ucierpiałby, gdyby Dickensa w nim nie było. W sumie jest to zastanawiające, czy Gatiss nie potrafił już w ten dobry odcinek wpleść udanego Dickensa, czy tak po prostu wyszło. Nie zmienia to faktu, że Dickens zasłużył na dużo lepszy występ.
Najlepszy przeciwnik
Dalekowie
Długo rozważałem, czy dać palmę pierwszeństwa Dalekom, czy jednak zwrócić się ku genialnym duchom z Niespokojnych nieboszczyków. Ostatecznie uznałem, że chociaż odcinki z Dalekami nie były ani złe, ani porywające, to jednak tradycja zwycięży. Mimo że duchy bardzo sobie cenię i się nimi zachwycam. Dalekowie to jednak klasa sama w sobie. Wyrachowani, sprytni, inteligentni mordercy. A jednocześnie niewielu jest fanów serialu, którzy ich nie lubią. Ot, po prostu takie przyjemne pieprzniczki mówiące zmodulowanym głosem. A na mnie robiące ogromne wrażenie poziomem taktyki i organizacji; szczegółowego rozplanowania swoich zamiarów. Dalekowie nigdy się nie znudzą i bardzo dobrze, bo to nie tylko żywa legenda serialu, ale bez względu na poziom odcinka, postacie, które poziom trzymają zawsze.
Najgorszy przeciwnik
Lady Cassandra
Druga historia z jej udziałem nieco złagodziła jej wizerunek, ale w moim odczuciu i tak pozostała beznadziejną postacią. I na tę drugą szansę nie zasługiwała. Trzeszcząca płachta, po setkach operacji plastycznych, wrzeszcząca, żeby ją nawilżyć? Ani pierdzący Slitheen ani sztywne manekiny nie były tak słabe. Bo co to właściwie jest za przeciwnik? Potrafi myśleć (nawiasem mówiąc, gdzie ona w tej płachcie ma mózg?), ale sama nic nie zrobi, jest uzależniona od innych. Trudno jest bać się takiego przeciwnika, choćby nie wiem jak miał diaboliczne plany. A jeszcze dać mu drugi odcinek? To jest dla mnie jedna z największych tajemnic tej serii.
Najlepszy utwór muzyczny
Bad Wolf Theme
Nie zamierzam przy tym wskazywać najgorszego utworu muzycznego, tym bardziej, że niezbyt się na tym znam. Jednak chciałem zwrócić uwagę właśnie na Bad Wolf Theme, który w moim odczuciu jest jednym z najlepszych motywów muzycznych w serialu w przeciągu ostatniego dziesięciolecia. Przewija się zresztą w wielu innych motywach aż do końca ery Russella T Daviesa. Muzyka prosta, nieskomplikowana, utwór oparty właściwie na wokalu (jeśli można to tak nazwać), a jednak tajemniczy, pojawiał się w różnych momentach i niesamowicie budował napięcie, wywoływał ciarki. A to bardzo ważne w muzyce serialowej.
Najgłupszy moment
Doktor ignorujący Bad Wolf
Tu analogicznie nie zamierzam podawać najmądrzejszego momentu. Ten zabieg scenariuszowy uderzył mnie chyba najbardziej. Doktor – Władca Czasu, podróżujący w czasie i przestrzeni od kilkuset lat, przenikliwy, obdarzony niezwykłą inteligencją i posiadający ogromną wiedzę. Ten Doktor zauważa, że wszędzie w czasie i przestrzeni podążają za nim dwa słowa, Bad Wolf, po czym… ignoruje ten fakt. Rozumiem, gdyby zauważyła to Rose i zignorowała, a nawet, gdyby zauważył go Jack, ale Doktor… Ja rozumiem zabieg scenarzysty, żeby już wszyscy ostatecznie zauważyli i mieli pewność, że te słowa podążają za nimi. Generalnie bardzo sprytny wybieg podsycający emocje. Ale nie przeoczony przez Doktora, bo przez to wygląda zwyczajnie głupio. Doktor wyszedł na głupca. I totalnie to do mnie nie trafia.
***
Pierwsza seria to moment w serialu, od którego niełatwo zacząć, choć pewne rzeczy się zauważa i docenia dopiero po kolejnym seansie. Seria dla fanów obytych i przyzwyczajonych. Ma swoje dobre i słabe strony, rzeczy, które ją wyróżniają, zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. I generalnie po obejrzeniu tej serii ponownie po latach stwierdzam, że mimo wielu cierpkich słów w tym cyklu felietonów, mnie się ona podoba.
Jako że to już koniec mojego cyklu chciałbym podziękować wszystkim czytającym, komentującym, lajkującym i udostępniającym, bo bez was nie miałbym po co pisać.
A na koniec – jakie Wy macie opinie o tej serii? Co Wam się bardzo podobało, a co zdecydowanie nie? Może potraficie wskazać inne najlepsze i najgorsze elementy? Piszcie w komentarzach.
hmmm… Mam całkowicie odmienne zdanie. Od 1 sezonu, 1 odcinka i 9 Doctora rozpocząłem przygodę z serialem i właśnie dzięki klimatowi tej serii pozostałem im wierny, Gdybym za pierwszym trafił na Blink, God Complex czy jakiś inny Supernatural prawdopodobnie nie poznałbym Władcy Czasu i jego przygód. Dla mnie na zawsze Eccleston zostanie wzorcowym Doctorem.
Co do samej 1 serii to cenię ją właśnie za luźniejsze podejście do tematu, zabawa formą, brytyjski humor, lekkość scenariusza – wszystko to za co cenimy RTD (patrz felieton Wojna Czasu, frytki i złe wilk).
A czy Cassandra nie miała mózku w pojemniku pod sobą? Wczoraj oglądałam pierwsze dwa odcinki i chyba sobie wesoło pod nią pływał?
Ale zgadzam się, Kosmici z Londynu są średni jak na tą serie to spadek formy ;) proponuję jeszcze dodać najgłupszy człowiek… Adam :/
Jejku, cytują mnie! :D
Zgadzam się, że “Boom Town” rehabilituje Slitheen; to naprawdę dobry odcinek i potwierdza tezę, że RTD jest u szczytu swoich umiejętności, gdy kreuje bohaterów i pozwala na ich interakcje. Mam wrażenie, że konieczność tworzenia całej tej Doktorowej akcji, z bieganiem i kosmitami, go trochę uwierała ;)
Jako najlepszy odcinek, gdy trzeba rozważyć i wartkość akcji, i bohaterów, i klimat, wybrałabym mimo wszystko “Empty Child”/”The Doctor Dances”, bo zleciały mi nie wiem, kiedy i naprawdę się wtedy bałam. Najgorszy – pełna zgoda.
Nie zgadzam się, że Dalekowie nigdy się nie nudzą. Gdy pojawiają się co sezon, często bez dobrego pomysłu na ich wykorzystanie oraz gdy nie robią na ekranie nic strasznego, wywołują we mnie wyłącznie wzniesienie oczu do nieba i pytanie “ile można”, a ja ich naprawdę lubię. “Dalek” to chyba najlepszy odcinek z Dalekami w New Who; Daleków na Manhattanie albo podróż do wnętrza Daleka spokojnie można było sobie darować, bo nie dowiedzieliśmy się o nich ani o Doktorze niczego nowego. Postuluję wprowadzenie zasady “jeden odcinek z Dalekami na jednego Doktora”.
Lady Cassandrę uwielbiam prawie tak samo, jak Twarz z Boe, bo to jedna z tych postaci, do których nie należy stosować logiki (jak Dalekowie). To wyrazista postać z potencjałem komediowym, który wykorzystano w “New Earth”, głównie dzięki talentowi Tennanta :) Najgorszy przeciwnik to moim zdaniem Autoni. Rozumiem sentyment do Classic Who, ale atak plastikowych manekinów nadaje się na parodię, a nie na pierwszy odcinek serialu od 16 lat.
“Bad Wolf Theme” i jego rozwinięcia to faktycznie doskonała robota Murraya Golda. W pierwszym sezonie tajemnicza, subtelna, nieco smutna melodia zapowiada historię Doktora – aż do “The Doctor’s Theme”, gdzie ten motyw wybrzmiewa już w pełni mocy i przechodzi w utwór pełen smutku, tragedii i desperacji, doskonale oddający sezon czwarty.
Ignorowanie Bad Wolfa: “gdy jesteś zajęty, zawsze ignoruj zbiegi okoliczności” ;) Gdybym miała wskazywać najgorszy moment w sezonie, byłaby to sekwencja, w której Rose z pochłoniętym vortexem niszczy Daleków. Wciąż nie “czuję”, o co tak naprawdę w tym chodziło i po co były te wszystkie odniesienia do Boga. (Dla porównania, scena z młodniejącym Doktorem w “Last of the Time Lords” to jedna z moich ulubionych.)
Najlepszy cytat ciężko byłoby wybrać, myślałabym może o wypowiedzi Rose o tym, że Doktor nauczył ją, że nie można być biernym. Najgorszy to zdecydowanie “I think you need a Doctor”, który tylko dzięki Ecclestonowi zabrzmiał znośnie. Najzabawniejsza scena: “Anything can happen” Jakie Tyler i “No.” Doktora :D
No niestety jeśli chodzi o Daleków (i tak samo Cybermanów) twórcy mają obowiązek wprowadzania ich przynajmniej raz w sezonie/serii, jeśli nie chcą stracić praw, do ich wykorzystywania. Z Cybermanami udało się to obejść w pierwszej serii NW, pokazując głowę jednego z nich w “Daleku”, ale to by było tyle jeśli chodzi o podobne wybiegi. Więc lepiej już za dużo Daleków niż wcale (Cybermani mogą sobie odejść imo, ale to też tylko nasza opinia).
Słyszałam o tym, ale mimo poszukiwań nie znalazłam potwierdzenia tej informacji. Może to tylko miejska legenda?
Z tego co wiemy to jednak nie jest miejska legenda.
Jak to mówią, źródło or didn’t happen…