Dar niebios, czyli opowieść niesamowita
Czasoprzestrzeń roi się wprost od opowieści; tych długich i krótkich, nudnych, takich, które można zaczynać tylko od początku, takich, które zaczynają się od końca, a nawet i takich, które koniecznie trzeba opowiadać od środka. Można właściwie powiedzieć, że cała czasoprzestrzeń jest jedną, wielką i okropnie czasosplątaną opowieścią. W końcu, by o niej mówić, by mówić o każdej jej chwili, o każdym miejscu z osobna i ich wszystkich razem, używamy słów, a one są zawsze zwiastunkami opowieści. Uprzedzę pytanie o to, czy te okropnie barokowe, a zarazem nieco enigmatyczne zdania faktycznie do czegoś zmierzają – owszem, zmierzają. Tylko okrężną drogą. Zmierzają mianowicie do opowieści, która jest, tak jak i sama czasoprzestrzeń, opowieścią zapętloną, ale w tym swoim zapętleniu jednocześnie naprawdę piękną – opowieści pod wdzięcznym tytułem Dar niebios („Heaven Sent”).
Pozwólcie, proszę, że przypomnę wam tę historię; historię z gatunku takich, które zaczynają się od środka, wspominają początek i zmierzają do końca… na około. Jest ona raczej krótka (bo pięćdziesiąt minut to, relatywnie rzecz ujmując, raczej niewiele), a zarazem okropnie długa (zgodzicie się chyba, że cztery i pół miliarda lat to okropnie dużo). Występuje w niej niemożliwie bystry i bardzo uparty Doktor, nieustępliwy stwór, a także mechaniczny zamek i bardzo wytrwały ptaszek. Tak w skrócie można opisać tę opowieść, w której licznych odsłonach uczestniczył chyba każdy z nas. W końcu wszyscy bierzemy udział w tych powtarzających się, nigdy się nie kończących czynnościach, w tych podróżach od świtu do zmierzchu, które właściwie, w mikroskali, odzwierciedlają ludzkie życie.
Wystarczy tylko zamknąć oczy, jadąc tym samym tramwajem po raz tysięczny, włożyć do uszu słuchawki i odtworzyć utwór The Shepherd’s Boy z niedawno wydanej ścieżki dźwiękowej do dziewiątej serii i nagle… każdy znajduje się w tym samym mechanicznym zamku, we własnym dysku konfesyjnym. Zgadzam się, że to analogia nie całkiem trafna, bo przecież na ostatnim przystanku tej codziennej trasy nie czeka na nas śmierć (a w każdym razie czekać nie powinna), to jednak, patrząc na tę drogę z wysoka, z dystansu, o wiele łatwiej dostrzec pewien ogólny wzór, pewną ścieżkę niestrudzenie wydeptywaną przez nas na piasku. Co dzień nasze ślady zaciera na niej wiatr, by jutrzejsze „ja” mogło ją przebyć ponownie.
Każdy ma pewien zestaw powtarzających się czynności, przypominający niekiedy pułapkę bez wyjścia. Tym łatwiej jest sympatyzować z Doktorem, wczuć się w Dar niebios i tym łatwiej zrozumieć, na czym polega niezwykła uroda tej historii, której postanowiłam w niniejszym kawałku pisaniny oddać skromny hołd.
Opowieść przenosi nas… gdzieś, nie wiedzieć gdzie, nie wiedzieć czemu. Rozpoczyna się od zagadkowej narracji Doktora:
Kiedy przychodzisz na świat, razem z tobą rodzi się także coś innego. Rozpoczynasz życie, a ona rozpoczyna podróż… ku tobie. Porusza się powoli, ale nigdy się nie zatrzymuje. Dokądkolwiek zmierzasz, którąkolwiek ścieżkę obierzesz, podąży za tobą…
Chodzi oczywiście o śmierć i to właśnie ona podążać będzie w ślad za bohaterem zamkniętym w przedziwnym zamczysku – ruchomym niczym schody w Hogwarcie, zmiennym i wypełnionym wskazówkami. Cóż to za krwawe ślady na posadzce? Czyje to czaszki spoczywają na dnie morza? Co jest w pokoju numer dwanaście? I dlaczego gwiazdy są zupełnie nie na swoich miejscach?
Doktor jest całkiem sam i całkiem poważnie się boi. Może tylko uciekać do bezpiecznego wnętrza wyobrażonej TARDIS, do wyobrażonej Clary, by dodać sobie otuchy w tym piekle bez początku, końca i sensu, w którym powoli zdąża ku niemu śmierć.
To, co urzeka w tym niesamowitym przedprożu finału, to choćby jego forma – forma takiej właśnie refleksyjnej opowieści starej jak świat: opowieści o życiu, śmierci, przemijaniu, która jest zarazem prosta, niemal minimalistyczna, ale także spoista i esencjonalna. Jej scenariusz zdaje się nie zawierać zbędnych słów, choć to akurat może być iluzja wytworzona przez Petera Capaldiego, który każde słowo starannie waży, każdemu nadaje znaczenie. Cóż to jest doprawdy za aktor, który, będąc jedynym na scenie, potrafi podtrzymać zainteresowanie widza i sprawić, że ten z zapartym tchem śledzi każdy jego gest, każdą złośliwą uwagę, każdy lament i triumfalny uśmiech!
Wraz z Doktorem zmierzamy do rozwiązania zagadki, do wyjaśnienia, które, potęgowane przez obraz tysięcy czaszek, przeraża, przejmuje, ale i… przedziwnie rozrzewnia, pozwala spojrzeć na życie z pewnego dystansu.
Władca Czasu odkrywa, że droga ucieczki skryta jest za diamentową (precyzyjnie rzecz ujmując, zrobioną z azbantium) ścianą grubą na sześć metrów. Czy to jednak może powstrzymać kogoś tak zdeterminowanego, by pomścić śmierć przyjaciółki? Jakże prawdziwe były te słowa, które Doktor powiedział na samym początku odcinka, zaraz po opuszczeniu komory teleportacyjnej:
Jeśli myślisz, że z powodu jej śmierci jestem słaby, to niewiele rozumiesz. Jeśli miałeś udział w jej śmierci i się nie boisz, to nie rozumiesz zupełnie nic. Więc dla swojego dobra zrozum: jestem Doktor. Zamierzam cię znaleźć i nigdy, przenigdy nie spocznę.
Bohater postanowił własną pięścią zniszczyć niemożliwą przeszkodę, raz po raz ginąc, złapany przez monstrum. Koniec nie jest jednak końcem dla Władcy Czasu, a w każdym razie nie następuje on od razu. Po każdym „uśmierceniu” Doktor ostatkiem sił czołga się do położonego w odległej komnacie teleportera, by zasilić go poprzez spalenie własnego ciała i umożliwić ponowną materializację zapisanej kopii siebie samego, której także sądzone będzie przejście tej samej drogi i ponowna śmierć w ofierze złożonej życiu kolejnej kopii. Cztery i pół miliarda lat. Cztery i pół miliarda lat opowiadania baśni o ptaszku, który własnym dziobem, co sto lat, drążył diamentową górę. Gdy zaś ta runęła… minęła pierwsza sekunda wieczności. Ściana także się posypała… Po ponad czterech miliardach lat! Powiedziałabym zatem, że zburzył ją doprawdy diabelnie cierpliwy Doktor!
Ta wizja nieustannego niszczenia własnego ciała, by się „odtworzyć” i wreszcie wybić dziurę w diamentowej ścianie jest istotnie potworna i łatwo przychodzi nam czuć ciężar tych wszystkich lat, spotęgowany przez ukazanie ich w formie pętli; pętli, która przyspiesza i przyspiesza, aż do triumfalnego zwycięstwa nad uprzykrzoną masą.
Z drugiej jednak strony, oglądając zmagania Doktora ze ścianą nie tylko czujemy niemal namacalny ból jego cierpienia, jak mi się zdaje, ale też taka forma przedstawienia tego cierpienia (za pośrednictwem pętli, muzyki, baśni) dystansuje widza, sytuując ową pętlę w kontekście rozległej metafory wieczności i opowieści o niej. W ten sposób wpływa na budowanie postawy refleksyjnej u odbiorcy, którego umysł literalnie staje się przez to większy w środku, wchłaniając nie tylko partykularną, dramatyczną sytuację Doktora, ale i wszystko to, co ona symbolizuje: życie i śmierć, odrodzenie i przemijanie, ale także całe poświęcenie, odwagę, mimo strachu, lojalność, walkę z własnymi słabościami. Słowem, wszystko to, o czym od zawsze traktował i, miejmy nadzieję, że zawsze traktować będzie Doctor Who. Gdy pierwsze dźwięki The Shepherd’s Boy rozbrzmiewają, zwiastując nadciągający finał odcinka, roztacza się przed widzem w pełni ta niezwykła sceneria wieczności, rozwija się egzystencjalny całun, a wszystkie elementy układanki wskakują na swoje miejsca.
Chyba nie byłabym sobą, gdybym nie powiedziała czegoś o muzyce w tym odcinku. Murray Gold prześcignął samego siebie, tworząc bardzo dojrzałe kompozycje, adekwatne do tak wdzięcznego i zarazem odwiecznego tematu, jakim jest przemijanie. To one malują klimatyczne tło wieczności, podkreślając gęsty, złocisty półmrok odcinka. Prawdziwą jednak wiecznością było oczekiwanie na ich premierę, która tak koszmarnie odwlekła się w czasie przez jakieś zakulisowe i bardzo formalne sprawy zrozumiałe i istotne tylko dla ludzi całkiem dorosłych. Opłaciła się jednak każda sekunda tej nieskończoności, a każde kolejne odtworzenie utworów skomponowanych do tej niezwykłej opowieści przypomina mi, że strasznie będzie mi brakowało Murraya Golda, bez względu na to, jak świetny może się okazać jego następca czy też następczyni.
Dar niebios to odcinek niezwykły; jednocześnie zawiły i prosty, o tematyce na wskroś uniwersalnej, ale także całkowicie „doktorowej”; jest zaskakujący, bywa zabawny, jest refleksyjny, bolesny i piękny tak, jak tylko piękna być potrafi należycie opowiedziana historia.
Pięknie opisane. A co do samej historii, to obejrzałam ją samotnie w łóżku późnym wieczorem i płakałam chyba godzinę zanim zasnęłam. Bardzo poruszająca.